Teatr Wielki w Łodzi zaprezentował w weekend pierwszą operową premierę sezonu, jaką jest „Dziewczyna z Dzikiego Zachodu” Pucciniego. Wydarzenie to prawdopodobnie przejdzie do historii jako ostatnie nowe przedsięwzięcie realizowane w czasie, gdy u sterów władzy w teatrze pozostaje Dariusz Stachura. Lokalne media spekulują o przejęciu dyrektorskiego fotela przez Marcina Nałęcza-Niesiołowskiego, który podobno ma być powołany na to stanowisko przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w trybie pozakonkursowym. Nałęcz-Niesiołowski to utalentowany dyrygent posiadający doświadczenie w zarządzaniu instytucjami kultury, ale zarówno z Filharmonii Białostockiej, jak i Opery Wrocławskiej odszedł w atmosferze skandali, o których szeroko rozpisywała się prasa.
„Dziewczyna z Dzikiego Zachodu” w powszechnej opinii uchodzi za jedną z najmniej udanych oper, jakie wyszły spod kompozytorskiego pióra Pucciniego, jest też uważana za dzieło trudne pod względem wykonawczym. W Polsce jedynie Teatr Wielki w Łodzi porwał się na ten tytuł, a jego wcześniejsze wystawienie datuje się na rok 1971.
Osadzona w czasach kalifornijskiej gorączki złota opowieść odniosła spektakularny sukces w trakcie swojej prapremiery w Metropolitan Opera (1910 r.), ale finalnie nie utrzymała się długo w repertuarze teatru. Jej ostatnie wznowienie w 2019 roku cieszyło się dużym zainteresowaniem również wśród polskich widzów, dzięki transmisji z do kin z udziałem jednego z najbardziej popularnych tenorów naszych czasów Jonasa Kaufmanna.
Głównymi postaciami utrzymanego w westernowym klimacie utworu są właścicielka saloonu Minnie, szeryf Jack Rance oraz ukrywający się przed wymiarem sprawiedliwości bandyta Ramirez, podający się za Dicka Johnsona.
Biografowie upatrują pierwowzoru postaci Minnie w kochance kompozytora – Giulii, kuzynce młodej pokojówki Puccinich Dorii Manfredi, niesłusznie oskarżonej o romans ze swoim pracodawcą, która na skutek tych pomówień popełniła samobójstwo. Giulia Manfredi była zaradną życiowo kobietą, prowadziła austerię „Emilio” nad jeziorem, obok posiadłości Pucciniego w Torre del Lago.
Teatr Wielki w Łodzi powierzył realizację „Dziewczyny z Dzikiego Zachodu” Karolinie Sofulak, która wyrobiła sobie markę odważnymi odczytaniami operowych dzieł. Łódzki spektakl jest jednak dość tradycyjny, z nawet przyjemną dla oka scenografią w postaci drewnianego podestu ze schodami i charakterystycznymi dla saloonu wahadłowymi drzwiami oraz majaczącymi w tle tajemniczymi walcami, które być może mają symbolizować stosy monet (ale czy wówczas nie powinny być złote?) bądź też szczyty gór. Całość skąpana jest chłodnym, nienaturalnym świetle. Najsłabiej pod względem dramaturgicznym wypadają sceny zbiorowe, podczas których na deskach teatru panuje chaos. Dodając do tego fakt, że w trakcie pierwszego aktu większość solistów desperacko próbowała przebić się przez orkiestrę, początkowe wrażenia z premiery nie mogły być pozytywne.
Zarówno pod względem wokalnym, jak i aktorskim niekwestionowaną gwiazdą przedstawienia był Dominik Sutowicz, dysponujący solidnym głosem o sporym wolumenie. Tenor był w odpowiednich chwilach pewny siebie, w innych namiętny, a w duetach z nim dobre momenty miała również Dorota Wójcik, której powierzono rolę Minnie. Nie można jednak powiedzieć, by rola ta była dobrze obsadzona, głos sopranistki lata świetności ma już za sobą, słychać że sprostanie partii Minnie sprawia jej trudność. Z pozostałych członków obsady podobała mi się jedynie Olga Maroszek w niewielkiej partii Wowkle, pozostali soliści na czele z występującym w roli szeryfa Victorem Yankovskyi’m wypadli poniżej przeciętnej. Pochwalić należy za to pracę Wojciecha Rodka, pod którego batutą orkiestra zagrała z wigorem.