Szymon Komasa: Publiczność wyczuje każdy fałsz

4

Piękna barwa głosu, niezwykła prezencja sceniczna i siła interpretacji – tak można opisać moje wrażenia z kilku spektakli z udziałem Szymona Komasy, w których miałam okazję w ciągu minionego sezonu uczestniczyć. Z młodym i utalentowanym barytonem, laureatem wielu międzynarodowych konkursów wokalnych, spotkałam się we Wrocławiu, gdzie śpiewał partię Walentego w superwidowisku „Faust”.

Pochodzisz z artystycznej rodziny – Twój tata jest aktorem, brat – reżyserem, a siostry – piosenkarką i studentką reżyserii. Nie chciałeś nigdy zająć się bardziej popularną niż opera dziedziną sztuki?

– Nie, nigdy. Moja historia jest zresztą bardzo ciekawa, bo to moja siostra-bliźniaczka Mary od samego początku chciała śpiewać operowo. Miała do tego predyspozycje, ale później zaczęła pociągać ją inna forma muzyki. Ja z kolei grałem na wiolonczeli i nigdy o operze nie myślałem. Rodzice zapisali Mary na lekcje śpiewu do pani profesor Ewy Iżykowskiej i któregoś dnia, wracając z zajęć z wiolonczeli poszedłem odebrać siostrę z tej lekcji śpiewu. Gdy wszedłem do sali, pani profesor poprosiła mnie, żebym zaśpiewał parę dźwięków, zapytałem – po co? Po namowach zaśpiewałem jednak i po tym krótkim spotkaniu  pani profesor powiedziała mi, że chce skontaktować się z moimi rodzicami. Byłem wtedy trochę postawiony pod ścianą, bo miałem niezaliczone dwa przedmioty w liceum i czekały mnie poprawki. Rodzice właśnie tego dnia o tym się dowiedzieli, więc szedłem do domu jak na skazanie. Wróciliśmy z siostrą do domu, ona od razu uciekła do pokoju zostawiając mnie samego na polu „walki”. Zobaczyłem rodziców siedzących z poważnymi minami przy stole (śmiech). Ojciec powiedział, że tego dnia mieli dwa telefony – z liceum w sprawie poprawek i od pani profesor Iżykowskiej, która powiedziała, że za taki dar powinienem iść na klęczkach do Częstochowy. Zaproponował , że nie będę mieć szlabanu ani innej kary, jeśli będę się uczyć do poprawek i trzy razy w tygodniu zacznę chodzić na 15-minutowe lekcje śpiewu. Przychodziłem na te lekcje obrażony na profesor i na cały świat do czasu, gdy dostałem do śpiewania starowłoski utwór „Amarilli”. Totalnie się w tym utworze zakochałem, ale nie chciałem po sobie dać poznać, że zacząłem kochać śpiew i tę muzykę. Zacząłem więc udawać, że jestem chory, zostawałem w domu, a jak rodzice szli do pracy, od rana do wieczora śpiewałem to „Amarilli” (śmiech). W końcu wydała mnie sąsiadka pani Ela, która zadzwoniła ze skargą do mojej mamy, że tego ciągłego śpiewu nie można już znieść (śmiech). Od tego momentu moje zauroczenie operą, śpiewaniem urosło we mnie do tego stopnia, że stało się częścią mnie.

I co było dalej, rzuciłeś wiolonczelę dla śpiewu?

– Nie, skończyłem wiolonczelę, potem dostałem się na Wydział Wokalny Akademii Muzycznej w Warszawie i Łodzi. Wybrałem Łódź, bo nie chciałem mieszkać z rodzicami. Byłem w klasie pana profesora Włodzimierza Zalewskiego, który miał na mnie bardzo duży wpływ, gdyż miał wielką charyzmę i był nauczycielem mojego ówczesnego idola – Mariusza Kwietnia. Mariusz odnosił wtedy niesamowity sukces w „Don Giovannim” w Teatrze Wielkim w Warszawie i jak go zobaczyłem na scenie wiedziałem, że to jest coś, co zmieni moje życie. Później poznałem panią profesor Helenę Łazarską, która była chyba najważniejszą osobą w moim procesie nauczania i to dzięki niej zmieniłem podejście do śpiewania, bo dowiedziałem się, że jest coś takiego jak technika, że do nauki śpiewu potrzeba dużo koncentracji. Profesor Łazarska miała do mnie ogromną słabość, ale równocześnie potrafiła być wobec mnie ostra i wymagająca. Po skończeniu studiów w Łodzi, przeniosłem się na podyplomowe wokalne studia do Londynu w Guildhall School of Music & Drama, a potem była Juilliard School w Nowym Jorku i zaczął się spełniać mój american dream.

To świetne szkoły!. Ucząc się zarówno w Polsce, jak i za granicą, co możesz powiedzieć o różnicach w sposobie nauczania? 

– Oczywiście,że one bardzo się różnią. Za granicą nie nauczyłem się wiele jeśli chodzi o technikę śpiewania, ale to była bezcenna lekcja tego, jak przygotowuje się partię i ile to wymaga pracy. Bardzo dużo czasu zajęło mi nauczenie się alfabetu fonetycznego, dzięki któremu mogłem śpiewać w wielu językach. Oczywiście poznałem również kilka dodatkowych języków obcych, libretta wielu oper, style muzyczne, itd. Ważne było również to, że zrozumiałem wówczas, że śpiewając muszę znać dodatkowo partię swojego partnera, co podczas studiów w Polsce nie było dla mnie do końca oczywiste.

Jak sobie radziłeś w Stanach, miałeś stypendium?

– Miałem stypendia, ale można też powiedzieć, że w pewnym momencie utrzymywałem się z nagród w konkursach – wziąłem udział łącznie w trzynastu międzynarodowych konkursach, z czego dziewięć wygrałem.

Wow. Jak jesteś takim młodym, pełnym marzeń śpiewakiem, to czego jeszcze nie wiesz o tym zawodzie?

– Na początku nie do końca wiesz, co tak naprawdę znaczą poszczególne dźwięki i jakim narzędziem dysponujesz. Znamienne jest to, jak bardzo zagranica chłonie takie osoby, które mają w sobie dużo młodzieńczej energii. W wieku 23 lat miałem przesłuchanie w drezdeńskiej Semperoper do partii Malatesty w „Don Pasquale” i zdarzyło się tak, że nie dałem nawet rady zaśpiewać poprawnie arii do końca. Zdawałem sobie sprawę, że nie miałem wtedy dobrego dnia, chciałem już zejść ze sceny, jednak okazało się, że chcą mnie zaprosić do współpracy. Otrzymałem wtedy duży kredyt zaufania od dyrektora Eytana Pessena, który obecnie współpracuje również z Akademią Operową przy warszawskim Teatrze Wielkim. Ale właśnie na tym polega ten zawód, że czasami po prostu uśmiechnie się do nas szczęście. Zdarza się, że kogoś urzeknie coś w twojej barwie głosu, w „Tobie” i dostajesz swoją szansę.

Na pewno poza talentem i pracowitością trzeba mieć sporo szczęścia, bo wydaje się, że rynek pracy jest dość trudny i ciężko się przebić.

– Rynek pracy jest bardzo trudny, bo śpiewaków operowych obecnie jest chyba najwięcej w historii. Bardzo trudno jest o angaż, ale jest to jednocześnie niesamowite, że mimo wszystko można otrzymać swoją szansę, jeśli ludzie odpowiedzialni za dobór obsad zobaczą w tobie talent, wenę, pasję. Moje życie na studiach w Londynie wyglądało tak, że od poniedziałku do czwartku miałem zajęcia, po czym wsiadałem w samolot i od piątku do niedzieli śpiewałem „Cyganerię” w Dreźnie. Wracałem zestresowany, bo nie wiedziałem, czy uda mi się zdążyć na poniedziałkowe zajęcia. Nie żałuję jednak niczego, bo jako młody chłopak miałem szczęście trafiać na wspaniałe osobowości, takie właśnie jak Iżykowska, Łazarska czy Pessen. W zawodzie śpiewaka operowego nie możesz być sam – muszą otaczać cię ludzie, którzy są przekonani o twoim talencie i którzy ci pomogą. Potem oczywiście zaczynają się „schody”, bo im wyżej wchodzisz, tym więcej musisz umieć. Musiałem znaleźć dla siebie repertuar, bo mój głos bardzo ewoluował – zaczynałem od ról basowych, a teraz przechodzę do heroicznych barytonowych. Ciągle szukam nowych coacherów, nie chcę przestać się rozwijać, pieniądze zarobione na śpiewaniu inwestuję w naukę i to mi się opłaca.

To nauczyciele podpowiadają Ci, jaka rola jest dla Ciebie odpowiednia? 

– Tak rzeczywiście było w szkole w Nowym Jorku, dlatego po jej skończeniu zdecydowałem się wrócić do Europy i zacząć układać karierę zawodową po swojemu. Gdy byłem bardzo młody wydawało mi się, że moim marzeniem jest Metropolitan Opera, ale im dłużej pracuję na scenie, tym bardziej przekonuję się, że to co mnie najbardziej „rajcuje” w tym zawodzie, to jest postać i to, czego się o sobie mogę dowiedzieć w trakcie śpiewania. To jest piękne odkrycie, że zawód śpiewaka operowego może mi sprawiać przyjemność. Ucząc się w tych wszystkich słynnych szkołach nie masz na to tak naprawdę czasu, nie masz możliwości odkryć swojego artystycznego „ja”.

Postanowiłeś wrócić do Europy, żeby odnaleźć siebie. I jak doszedłeś do punktu, w którym jesteś teraz?

– Zaczęły do mnie spływać propozycje, na przykład wspaniały reżyser Maciej Prus zaproponował mi rolę Mefistofelesa w „Potępieniu Fausta” po przeczytaniu w gazecie wywiadu z moją siostrą, w którym o mnie opowiadała. Po prostu instynktownie czuł, że może powierzyć tę rolę młodemu śpiewakowi. Kolejną szansą była rola Hansa Kastropa w „Czarodziejskiej górze” Pawła Mykietyna, który szukał zastępstwa za chłopaka, który wypadł z tej produkcji. W Teatro Massimo dowiedzieli się z kolei o mnie od Eytana Pessena, więc na początku po prostu wszystko samo się układało.

Wiem jednak, że do „Fausta” we Wrocławiu trafiłeś z przesłuchania.

– Tak, w ostatnim czasie podobnie jak wielu innych śpiewaków zacząłem stawać do przesłuchań. Nie zadzieram nosa mówiąc, że ja byłem tym nominowanym do Paszportu „Polityki”, bo uważam, że ludzie odpowiedzialni za obsady mają prawo usłyszeć to, co sobą prezentuję. W przypadku „Fausta” do przesłuchania przygotowywałem się cztery dni, a informację o nim znalazłem na Facebooku. Partia Walentego to jest jeden ze szczytów barytonowych, tam jest niebywała góra powtarzana kilka razy, to jest coś, o czym każdy z barytonów marzy. Sam jestem zaskoczony tym, że te dźwięki się ze mnie wydobywają (śmiech). Zaczynam śpiewać coraz trudniejsze role. Jeszcze rok temu byłem Zbigniewem w „Strasznym dworze” w Operze Krakowskiej, teraz śpiewałem „Fausta”, a kolejne role zapowiadają się też interesująco. Kto wie, może w końcu odnajdę w sobie tenora? (śmiech). Cieszy mnie, że wziąłem sprawy w swoje ręce i wybieram partie, które chcę śpiewać. Jest to w pewnym sensie ryzyko, ale te role bardzo dużo mnie uczą. Staram się słuchać swojego instynktu i na razie przekonuję się, że jest on dobry. Teraz dopiero w pełni rozumiem, dlaczego tenorzy są tak bardzo kochani przez publiczność – to jest głos, przy którym nie ma żadnej asekuracji, nie możesz schować się na przykład w barwie. Musisz wycisnąć z siebie do ostatniej kropli krwi tę najwyższą nutę i za to ludzie Cię kochają.

Do wszystkiego obecnie doszedłeś sam?

– Tak. Wybieram miejsca, do których chcę startować, piszę do teatrów osobiście. Oczywiście niemały wpływ na to, że dostaję się na przesłuchania ma moje CV i to, jakie szkoły ukończyłem, ale uczestniczę w nich na równej stopie jak 15 innych zaproszonych śpiewaków. Na razie pracuję nad repertuarem – obecnie jest on bardzo rozbudowany, bo to musi być jednak tych 15 ról, które mogę zaśpiewać choćby jutro. Teraz sprawdzam te role na scenie, więc dałem sobie jeszcze czas na to, by przygotować solidnie wszystkie te partie, które staną się potem dużą częścią mojej kariery. Przekonałem się zresztą, że zarówno w zawodzie, jak i w życiu jest tak, że jeśli masz na siebie plan, to wszystko zaczyna układać się po Twojej myśli.

Chyba faktycznie tak jest, ale ważne jest jeszcze to, żeby się nie poddawać. 

– Oczywiście. Spotykam bardzo wielu śpiewaków, którzy cały czas narzekają, że nie są w miejscu, w którym chcieliby być, poddają się. Ale jeśli spośród 15 osób w jury, które słucha Twojego śpiewania, wszyscy mówią Ci, że coś ich denerwuje w Twojej technice, to zmień to, a otworzą się nowe drzwi. U mnie było podobnie. Szukałem swojej drogi, aż w końcu zmieniłem repertuar i od razu zaczęło mi iść lepiej. Moje ostatnie przesłuchanie w Poznaniu skończyło się już po pół arii i Maestro Chmura od razu zaproponował mi rolę. Młodym studentom śpiewu mogę polecić, by doszli do takiego etapu, w którym czują, że pewne role to ich „kruczki”, że mogą je pokazać światu. Ważne jest też, gdzie się startuje. Trzeba znaleźć dla siebie miejsce, w którym czujesz, że będziesz szanowany jako artysta i śpiewak. W tak zwanych teatrach klasy „A”, które tak naprawdę są fabrykami, trudno jest usłyszeć coś konstruktywnego. Byłem bardzo młody pracując na przykład z Thielemannem czy Giergievem, ale nie do końca wtedy rozumiałem, że każda wykonywana partia potrzebuje niuansów, Twojego serca, potu i łez. Wtedy po prostu śpiewałem, bo miałem taką możliwość. Teraz wiem, że to jest praca, którą wykonujesz dla ludzi, bo chcesz im przekazać, po co się urodziłeś, kim jesteś, uwolnić ich od problemów dnia codziennego.

Śpiewasz dla ludzi, ale również chyba czerpiesz energię od publiczności. Co czujesz, stojąc na scenie? 

– To jest niesamowite uczucie, gdy stoisz na scenie i czujesz, że swoją pracę wykonałeś na tyle dobrze, że aplauz jest naprawdę duży. Publiczność wyczuje bowiem każdy fałsz. Jeśli to nie jest Twój dzień, nie do końca Twoja rola, to ludzie tego nie kupią. To jest tak jak w życiu – przejdziesz obojętnie koło szarej osoby, ale zatrzymasz się przy kimś z osobowością, charyzmą. Dużo zależy oczywiście od dnia, ale do teatru trzeba przyjść skoncentrowanym, być w roli, swoimi emocjami i energią wprowadzić ludzi w sytuację, która dzieje się na scenie. Najlepsze momenty to te, gdy widzisz i czujesz, że publiczność się „zawiesza”. Zdarzyło mi się to kilka razy i są to takie highlighty, że będę je pamiętał do końca mojego życia. Czujesz wtedy, że ludzie nie siedzą na krzesłach, tylko się unoszą i chcą ci pomóc – nikt nie chce nawet zakaszleć, czy upuścić program, aby nie zepsuć tej chwili. To jest wspaniałe, ale potem, po tych uniesieniach zostajesz sam w hotelu i nie bardzo wiesz, co masz ze sobą zrobić. Ta energia musi gdzieś ujść. Ustabilizowane życie prywatne z pewnością ułatwia rozładowanie tego napięcia.

Co jest takim ujściem dla Ciebie?

– Jestem uzależniony od sportu, praktycznie codziennie biegam i boksuję dwa razy w tygodniu. To jest mój sposób i moje ujście. Bycie na scenie również jest uzależniające. Niektórzy topowi śpiewacy operowi mówią, że mają dystans do tego zawodu, ale ja pochodzę z rodziny aktorskiej i wiem, że nie ma czegoś takiego, jak dystans do zawodu. W latach 90. w Polsce było bardzo ciężko i widziałem, jak mój tata czekał na propozycje filmowe, jak bardzo chciał być na scenie.

Można Cię teraz zobaczyć dość często na scenie  w Polsce, ale mieszkasz w Wiedniu. 

– Mieszkam trochę na dwa światy, bo mam jeszcze cały czas wynajęte mieszkanie w Nowym Jorku. Wiedeń to z kolei niesamowita kultura, język, a muzyka jest tam wszędzie, praktycznie na każdej ulicy. Dodatkowo jest tam bardzo spokojnie, co teraz w życiu jest mi bardzo potrzebne.

Czyli nie tylko szukasz w Europie swojego repertuaru, ale też zmęczyłeś się Nowym Jorkiem?

– Tak, byłem zmęczony studiami, hałasem, dużym miastem. To była w stu procentach moja decyzja, żeby spróbować swoich sił w Europie i Polsce, bo po pierwsze tutaj już coś znaczyłem, a po drugie propozycje które się pojawiały z kraju były bardzo interesujące. Mamy tutaj orkiestry na fantastycznym poziomie, znakomitych dyrygentów, dużo ciekawych produkcji. W kraju chcę robić podstawowy repertuar, w którym mogę się sprawdzić, ale oczywiście nie zamykam się i staram się wykonywać w sezonie dwie produkcje zagraniczne, by powoli zacząć istnieć również na arenie międzynarodowej. W najbliższym czasie będą to: „Sen nocy letniej” Brittena w Teatro Massimo w Palermo, gdzie zapraszam we wrześniu i „Flood” w Cincinnati w kwietniu 2018.

Poza repertuarem klasycznym śpiewasz też muzykę współczesną, jak Mykietyn czy teraz właśnie Britten. 

– Jestem wiolonczelistą, gram również na fortepianie i dlatego partie wokalne w muzyce współczesnej nie sprawiają mi problemów. Poza tym artystom takim, jak Paweł Mykietyn nie można odmówić. To była dla mnie jak do tej pory rola życia, obecność na scenie przez cztery godziny z tak ciężką, depresyjną muzyką, która mnie pochłonęła całkowicie. Wiem jednak, że nigdy nie rozwiniesz się wokalnie na muzyce współczesnej, tak jak na klasycznym repertuarze, dlatego cieszę się na nowe wyzwania związane z muzyką współczesną, ale to co mnie obecnie najbardziej kręci, to właśnie repertuar klasyczny.

W Polsce jest łatwiej się przebić, niż za granicą?

– Ja w Polsce buduję swój podstawowy repertuar. Za granicą nieczęsto daje się młodym ludziom możliwość śpiewania takich ról, jakie wykonuję w kraju. Jestem bardzo wdzięczny polskim teatrom, że mi ufają i we mnie wierzą, tak jak we Wrocławiu uwierzył we mnie Marcin Nałęcz – Niesiołowski.

Na pewno masz role, które są dla Ciebie tymi wymarzonymi. Marzysz o nich pod względem wokalnym, czy psychologicznym?

– Są role, o których marzę pod względem wokalnym i wiem, że mogę się na nich niesamowicie rozwinąć technicznie. Niektóre z nich zaśpiewam w przyszłym sezonie: – Demetriusz w „Śnie nocy letniej”, Marcello w „Cyganerii” , Walenty w „Fauście” , Ford w „Falstaffie” , Eugeniusz Oniegin, Don Giovanni. Są jednak dwie role, o których marzę ze względu na emocje tych postaci i one mnie tak kręcą, że już się nie mogę ich doczekać – to jest Król Roger i Wozzeck. Czuję, że do tego pasuję – szczególnie, że mój tata grał w teatrze Wozzecka.

Nie możesz się doczekać, czyli masz już jakieś konkretne propozycje?

– Myślę, że moja przygoda z Królem Rogerem niedługo się zacznie, ale nie mogę na razie zdradzać szczegółów. Jeśli chodzi o Wozzecka, to chyba jeszcze trochę na niego poczekam. Oczywiście nie odmówiłbym „Don Giovanniego” w Metropolitan Opera, ale czy w tym momencie zniósłbym tę presję, czy tego chcę na obecnym etapie życia? Mogę spokojnie powiedzieć, że nie i nie mam z tym najmniejszego problemu. Pochodzę z artystycznej rodziny i od zawsze wiedziałem, czym ten zawód pachnie, jak trzeba być wobec niego pokornym. Mój tata jest na scenie od prawie 50 lat i codziennie ćwiczy role , które ma zaplanowane w danym sezonie. On ma ogromny szacunek do swojego zawodu, kocha go, Jednocześnie nie siedzi i nie wylewa żali, że chciałby robić coś więcej, jakieś superprodukcje. Wybrał swoją drogę i jest szczęśliwy – jest to dla mnie inspiracja. Brałem udział w superprodukcjach w Arena di Verona, która była dla mnie bardzo ważnym przeżyciem artystycznym i myślę, że mnie to w jakimś sensie nasyciło.

Jak to się w takim razie stało, że tam trafiłeś?

– Wygrałem konkurs Giacomo Pucciniego w Veronie i zaproponowano mi rolę Szaunarda w „Cyganerii”. To był mój debiut sceniczny za granicą.

Trafiłeś do bardzo znanych teatrów w młodym wieku, teraz po kilku latach mówisz, że najważniejsza jest jednak rola. Wielu znanych śpiewaków, z którymi miałam okazję rozmawiać, też tak mówi. 

– I nic w tym dziwnego, bo największą radością dla śpiewaka jest połączenie wokalu z grą sceniczną.

Jakie są możliwości dla rozpoczynających karierę młodych ludzi?

– Mamy coraz więcej możliwości, jesteśmy w Unii Europejskiej, ludzie zaczęli wyjeżdżać za granicę… Kiedy ja wyjeżdżałem na zagraniczne studia i mimo, że młodzi wokaliści znali karierę Mariusza Kwietnia i Daniela Borowskiego, którzy też studiowali poza granicami kraju, to jednak byłem jedną z nielicznych osób, która odważyła się na ten krok. Później już było już coraz więcej tych odważnych adeptów sztuki wokalnej.

Masz już znaczny dorobek, ale cały czas jeszcze jesteś bardzo młodym śpiewakiem. Jaka jest atmosfera w środowisku, czuje się tą dużą konkurencję?

– Atmosfera jest różna. W Nowym Jorku miałem okazję poznać wszystkich naszych czołowych śpiewaków i odnoszę wrażenie, że im bardziej jesteś na topie, tym bardziej Twoja fasada na zewnątrz jest pozornie wyluzowana, jednak wszyscy gdzieś w środku odczuwają ogromną presję. Potrzeba silnej psychiki do wykonywania zawodu na takim poziomie jak Kwiecień, czy Beczała. Czy ludzie w środowisku są zazdrośni? Gdy byłem młodszy, sam byłem zazdrosny (śmiech). Niby byłem wyluzowany, ale chciałem śpiewać tylko premiery. Teraz mam w sobie może więcej doświadczenia i wiem, że dla tego drugiego na roli śpiewaka to wszystko też dużo znaczy. On też stara się jak może, a ja przy okazji mogę się czegoś od niego nauczyć.

Oglądałam jeden spektakl „Fausta” we Wrocławiu, ale wszyscy mówią, że obydwie obsady były dobre. 

– W „Fauście” była wspaniała ekipa, bardzo międzynarodowa. Marzeniem każdego barytona jest być na roli z kimś takim, jak Staszek Kufluk. Pod względem technicznym on reprezentuje europejski poziom, a do tego jest świetnym facetem. Najgorzej pracować z ludźmi, którzy nie są ze sobą zgrani i między innymi dlatego tak się cieszę teraz na wyjazd do Palermo, bo atmosfera tego teatru jest fantastyczna, to jest jak wieczny festyn.

Życzę w takim razie udanych wakacji i do zobaczenia na spektaklach w przyszłym sezonie 🙂

– Dziękuję.

O autorze