40-letni obecnie Australijczyk Simon Stone wyreżyserował do tej pory m.in. „Diabły z Loudun” Pendereckiego i „Umarłe miasto” Korngolda w Bayerische Staatsoper, „Tristana i Izoldę” Wagnera na Festiwalu d’Aix en Provence oraz „Grecką pasję” Martinů i „Medeę” Cherubiniego na Festiwalu w Salzburgu (ostatni spektakl wystawiony był również na początku tego roku w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej). W 2019 roku Opéra national de Paris zleciła mu przygotowanie nowej inscenizacji „Traviaty” Verdiego, realizowanej w koprodukcji z Wiener Staatsoper. Wiedeńska premiera spektaklu odbyła się trzy lata temu.
Violetta ukazana jest w nim jako it girl w epoce mediów społecznościowych. Ikona mody, twarz własnej marki perfum, bywalczyni modnych przyjęć i wydarzeń towarzyskich wzbudza silne emocje wśród milionów followersów, którzy śledzą i komentują każdy jej krok. Dominującym elementem scenografii są ustawione na obrotowej scenie panele wideo, na których wyświetlane są m.in posty dziewczyny na Instagramie, wiadomości WhatsApp, czy też korespondencja mailowa z lekarzem, z której dowiadujemy się o chorobie Violetty. Zanim główna bohaterka pojawi się na scenie, publikuje selfie ze szpitala, by uspokoić zmartwionych fanów, że dochodzi do zdrowia i wkrótce ponownie będzie częścią szalonego, nocnego życia Paryża. Reżyser stara się pokazać, jak w naszych czasach mogłaby wyglądać relacja Violetty i Alfreda. W świecie, w którym dominuje pogoń na lajkami, jedynie Alfredo darzy Violettę prawdziwym uczuciem, jednak i on adoruje swą wybrankę korzystając z popularnych aplikacji.
O ile pierwszy akt może się wydawać przeładowany wyskakującymi zewsząd komunikatami z social mediów (osobiście za bardzo mi to nie przeszkadzało, bo moja słaba znajomość języka niemieckiego i tak nie pozwalała mi się skupić zanadto na ich treści :-)), o tyle w drugiej odsłonie spektaklu panuje skrajny minimalizm. Violetta niczym uczestniczka programu „Damy i wieśniaczki” przenosi się do zupełnie innego świata i przeistacza w farmerkę, a na scenie widzimy jedynie traktor i wiadro do zbierania winogron. Wyświetlane na panelach wyciągi z rachunku bankowego informują nas, że sielskie życie na prowincji jest bardzo kosztowne, w związku z czym Alfredo wyjeżdża, by zdobyć pieniądze na spłatę długów ukochanej. Po pełnym emocji duecie z Germontem, Violetta powraca do Paryża uczestnicząc w szalonej imprezie w towarzystwie wszelkiej maści celebrytów i patoinfluencerów. Wstrząsający jest akt trzeci, gdzie sterylne, szpitalne łożko i wycieńczona postać umierającej dziewczyny kontrastują z pokazem zdjęć z czasów jej świetności i szczęśliwych dni z Alfredem.
W roli Traviaty wystąpiła Lisette Oropesa. Śpiewaczka robi ogromne wrażenie w scenach kameralnych, takich jak rozmowa z ojcem Alfreda czy finałowa scena śmierci, gdzie słychać delikatną, melancholijną barwę głosu i bajeczne piana. W pierwszym akcie słynna „E strano!…Ah, fors’è lui…Sempre libera” była popisem technicznej biegłości i koloraturowej sprawności, szkoda jednak że przerwana została w środku przez owacje publiczności, co zakłóciło stopniowe budowanie przez artystkę napięcia. Ozdobą spektaklu był również Étienne Dupuis, który zastąpił zapowiadanego wcześniej Ludovica Tézier. Kanadyjski baryton stworzył bardzo pogłębioną interpretację postaci Germonta, starając się przekonać Violettę do zakończenia związku z jego synem. Duet „Pura siccome un angelo” był jednym z najwspanialszych momentów przedstawienia, podobnie nagrodzona gromkimi brawami „Di Provenza il mar”. W porównaniu z tak znakomitymi partnerami scenicznymi, nieco blado wypadł Juan Diego Flórez w roli Alfreda. Znany głównie z ról w operach Rossiniego, Donizettiego i Beliiniego, stara się poszerzyć swój repertuar o inne role przeznaczone dla tenora lirycznego. Najbardziej podobał mi się w duecie „Parigi, o cara…”, jednak bywały momenty, że jego głosowi brakowało wolumenu. Ukoronowaniem muzycznie satysfakcjonującego wieczoru była orkiestra Wiener Staatsoper pod batutą Domingo Hindoyana, który wydaje się słuchać i podążać za śpiewakami.