Wyjazd do Wiednia i późniejszy natłok obowiązków zawodowych spowodowały, że dotarłam dopiero na ostatnie przedstawienie „Simona Boccanegry” Verdiego w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Od polskiej prapremiery tego dzieła w Teatrze Narodowym w Warszawie upłynęło 27 lat, a jego ponowną obecność na warszawskiej scenę zawdzięczamy Fabio Biondiemu, który zaproponował dyrekcji wystawienie tego tytułu. Przygotowanie nowej inscenizacji powierzono debiutującej w teatrze operowym Agnieszce Smoczyńskiej, która do tej pory nakręciła takie filmy tak jak m.in. „Córki dancingu”, „Fugę” czy „Silent Twins”.
Reżyserka przenosi widzów w postapokaliptyczną przyszłość, w której cywilizacja zostaje zniszczona w wyniku katastrofy klimatycznej. Spektakl nie jest pozbawiony walorów estetycznych, a dominującym elementem scenografii jest bardzo efektowne, migoczące słońce. Od zarania dziejów człowiek, najpierw instynktownie, później coraz bardziej świadomie, łączył słońce z życiodajna siłą. Realizatorzy spektaklu sugerują, że to właśnie aktywność słoneczna jest główną przyczyną kryzysu, zmiany klimatu tłumacząc gniewem starotestamentowego Boga.

W trakcie wieczoru oglądamy krajobraz po skażeniu promieniotwórczym, a wcześniej wypaloną przez słońce, pozbawioną życia pustynię. W przedstawieniu pojawiają się odniesienia do uniwersum Diuny, ale również m.in. malarstwa dawnych mistrzów. Przesunięcie czasu akcji ze średniowiecznej Genui w świat powieści Franka Herberta mogłoby się w mojej ocenie obronić, gdyby nie liczne motywy religijne, które kompletnie odstają od treści libretta.
Smoczyńska (a właściwie dramaturg, Robert Bolesto) reinterpretuje bohaterów opery poprzez biblijne archetypy i pojawiające się na kartach Pisma Świętego postaci noszące ich imiona. Stąd w spektaklu wniebowzięcie Marii czy też stylizacja jej ukochanego Gabriela Adorno na archanioła, w akcie rozpaczy wyskubującego sobie pióra ze skrzydeł. W dążeniu tytułowego bohatera do pokoju, miłości i zgody twórcy odnaleźli cechy Jezusa i uczynili Boccanegrę zwierzchnikiem Kościoła katolickiego. Zazdrosny o względy Amelii Paolo w warszawskiej inscenizacji podaje papieżowi radioaktywną truciznę przybierając z kolei postać diabła. Wtórnie naddane sensy spowodowały, że fabuła rozmyła się i stała mało czytelna dla odbiorcy. Pomocą teoretycznie miało służyć zamieszczone w programie streszczenie, ale stanowi ono kuriozum samo w sobie zarówno jeśli chodzi o zawartość merytoryczną, jak i poprawność stylistyczną i gramatyczną tekstu.

Spektakl nuży statycznością i brakiem napięcia pomiędzy bohaterami. Przeszkadza muzyka towarzysząca Baascha, która jest kompletnie niepotrzebna i wybijająca z rytmu. Przedstawienie można potraktować jako sekwencję niepowiązanych zbytnio z treścią libretta widowiskowych scen, rozegranych w interesujących kostiumach Katarzyny Lewińskiej.
Szczęśliwie pod względem muzycznym wieczór należy uznać za satysfakcjonujący. Bardzo podobała mi się Gabriela Legun jako Maria/Amelia, której głos jest pięknie wyrównany we wszystkich rejestrach i pełen głębi. Rafał Siwek słynie z interpretacji ról verdiowskich, a partię Fiesca miał okazję już zaśpiewać w Teatro Massimo di Palermo (2022) oraz w koncertowej wersji opery w Concertgebouw w Amsterdamie (2017). Artysta najpełniej potrafił zniuansować swojego bohatera, imponując jednocześnie swoimi umiejętnościami wokalnymi. Szymon Mechliński stworzony jest do ról niegodziwców, o czym miałam okazję się już przekonać m.in. w „Manon” Masseneta w Operze Wrocławskiej (2022). Nasycona, ciemna barwa jego barytonu i mocny, dźwięczny głos to jego cechy rozpoznawcze, które przynoszą mu rosnące uznanie na światowych scenach operowych. Bardzo dobrze wypadł również Anthony Ciaramitaro, dysponujący nośnym, pełnym blasku tenorem. Mniej podobał mi się Sebastian Catana w tytułowej roli, któremu nie można odmówić zaangażowania czy dramatycznego zacięcia, jednak sam głos momentami brzmi chwiejnie, a jego barwa nie jest zbyt urodziwa.

Fabio Biondi kojarzony jest głównie z muzyką barokową, a w Polsce również z serią oper Moniuszki prezentowanych w wersjach koncertowych przez sześć kolejnych edycji festiwalu Chopin i jego Europa. Z partytury opery Verdiego starał się wyeksponować wszelkie detale i kolory, jednakże jako całość było to wykonanie dość ostrożne, zagrane bez pazura.
Spektakle „Simona Boccanegry” mają wrócić na afisz Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w przyszłym sezonie.