Rafał Siwek: Najważniejszy jest przekaz

4

Spotykamy się u progu nowego sezonu. Poprzedni obfitował u Ciebie w ciekawe przedsięwzięcia artystyczne, takie jak między innymi występ z Placido Domingo w trakcie gali Verdiowskiej w Paryżu.

– Historia mojej znajomości z Placido Domingo sięga 2005 roku, kiedy Jacek Kaspszyk zaprosił mnie do wspólnego wykonania „Walkirii” w Teatrze Wielkim. Rok później nagraliśmy wspólnie „Edgara” Pucciniego wraz z Coro e Orchestra dell’Accademia Nazionale de Santa Cecilia i to było również bardzo ciekawe doświadczenie. Z kolei w 2017 roku Placido usłyszał mnie w „Nabucco” na Festiwalu Arena di Verona i od razu zostałem zaproszony do wykonania roli Wielkiego Inkwizytora w „Don Carlosie” Verdiego w Los Angeles, gdzie pełni on funkcję dyrektora artystycznego. Niestety tak się złożyło, że nie mogłem przyjąć tej propozycji, bo w tym czasie otwierałem sezon w Teatrze Bolszoj, a żałuję, bo śpiewał tam Ramón Vargas i Ferruccio Furlanetto, czyli była bardzo ciekawa obsada.

To są często trudne wybory, prawda?

– Bardzo często stoję przed takimi dylematami. Wielkiego Inkwizytora miałem śpiewać w przyszłym sezonie w Covent Garden, ale od trzech lat mam już podpisany kontrakt na ten sam termin na „Rigoletto” w Operze Paryskiej. Szkoda, bo w Covent Garden jeszcze nie występowałem.

Nie mam wątpliwości, że się uda, jak nie w tym sezonie, to w następnych! Wracając do współpracy z takimi osobowościami świata opery jak na przykład właśnie Placido Domingo, czy to co mówiłeś oznacza, że to on dobiera sobie osoby, z którymi chce zaśpiewać?

– Często. Tak było z propozycją do Los Angeles, jak również w przypadku gali Verdiowskiej w Paryżu, którą śpiewaliśmy w styczniu tego roku. Pierwotnie to zresztą też miał być „Don Carlos”, ale na skutek zawirowań obsadowych wyszedł z tego koncert, w trakcie którego wykonaliśmy m.in. długi duet z tej opery.

Fantastycznie! Żeby dojść do takiego etapu kariery, trzeba nie tylko ogromnego talentu i pracy, ale ważne jest również to, żeby trafić do dobrego agenta. W tym roku w Warszawie odbył się Konkurs Moniuszkowski, gdzie kiedyś w jury zasiadali głównie śpiewacy, a teraz są to właśnie agenci czy managerowie teatrów odpowiedzialni za obsady. Uważasz, że to lepiej dla śpiewaków rozpoczynających karierę?

– To ogólnoświatowa tendencja, że organizatorzy starają się by konkursy stały się od razu trampoliną do kariery i starają się zapraszać do jury osoby, które mogą uczestnikom zapewnić konkretne propozycje zawodowe. Śpiewacy nie mają takich możliwości, tym bardziej że w jury zasiadają często osoby, które zakończyły już aktywną karierę. Można powiedzieć, że obecnie konkursy stały się pewną formą przesłuchań.

Rozumiem, tylko zastanawiam się, czy w takim razie konkursy wokalne wygrywają osoby, które najlepiej śpiewają czy liczy się całość – śpiew, aktorstwo, prezencja?

– Na pewno jest to pewna wypadkowa wielu czynników. Najważniejszy jest przekaz, czyli to czy mamy coś do powiedzenia, czy tylko wyśpiewujemy nuty, choćby najpiękniejszym głosem. Jeśli jury składa się ze śpiewaków, większą uwagę będą pewnie przywiązywać do strony technicznej wykonania, do prowadzenia frazy. Gdy oceniają dyrektorzy teatrów, liczyć się będzie bardziej ogólny wyraz artystyczny. Są konkursy, które są formą sprawdzenia się i otrzymania pewnego zastrzyku finansowego w wypadku wygranej, a są również takie jak Belvedere , BBC Cardiff Singer of the World czy Operalia, które otwierają wiele drzwi i stają się trampoliną do kariery.

Czy Konkurs Moniuszkowski też ma szansę stać się liczącym w Europie?

– Oczywiście, nawet już jest. Wystarczy spojrzeć, kto zasiadał w tegorocznej edycji w jury. To najlepiej świadczy o randze danego konkursu. Przyjeżdżają do nas również dobrze zapowiadający się śpiewacy, a wielu finalistów i laureatów świetnie sobie radzi na operowych scenach na całym świecie.

W tym sezonie to Ty zasiądziesz w jury I Konkursu Wokalnego im. Bogdana Paprockiego w Bydgoszczy. Koncepcja tego konkursy jest trochę inna niż w przypadku Konkursu Moniuszkowskiego, bo tu właśnie wśród jurorów znajdują się głównie śpiewacy, a dyrektorzy teatrów dołączą do Was w ostatnim etapie. To Twoje pierwsze doświadczenie tego typu?

– Tak, nie brałem dotąd udziału w pracach żadnego jury konkursowego. Nie bardzo pozwala mi na to kalendarz występów. To nowe i bardzo ciekawe doświadczenie. Poza tym miło mi będzie pracować i spędzić czas z dawno niewidzianymi kolegami ze sceny.

A czy Twojej karierze pomógł któryś z konkursów?

– Tak, myślę, że najbardziej pomógł mi występ w wiedeńskim Belvedere, gdzie byłem w finale i choć nie byłem na podium, otrzymałem jedną z regulaminowych nagród. Pamiętam, że po drugim etapie, gdzie śpiewałem arię Gremina czekało na mnie kilku przedstawicieli liczących się agencji, którzy zaproponowali mi współpracę. Niedługo później zaczęły pojawiać się propozycje z zagranicy, np. z Opery Królewskiej w Brukseli („Don Giovanni” i „Zbójcy”), paryskiego Théâtre du Châtelet („Król Roger”), czy Concertgebouw w Amsterdamie („Dziewica Orleańska” Czajkowskiego). Jednak to od 2005 roku, kiedy zaśpiewałem „Requiem” Verdiego pod dyrekcją Zubina Mehty, zacząłem regularnie występować na światowych scenach. Co ciekawe, już na próbach do „Requiem” Maestro zaproponował mi również występy w roli Filipa II w „Don Carlosie” z Israel Philharmonic Orchestra, co było dla mnie ogromnym wyróżnieniem. To jeden z tych dyrygentów, który wyzwala w śpiewaku nieznane wcześniej pokłady wrażliwości, a współpraca z nim po prostu unosi. Jest niesamowicie plastyczny w swoim prowadzeniu orkiestry. Wszyscy śpiewacy go kochają i chętnie wracają do pracy z nim, gdy tylko mają taką sposobność. Prywatnie to uroczy człowiek.

Tak, to ogromny autorytet i wielkie nazwisko w świecie opery. Czy są jeszcze dyrygenci, z którymi chciałbyś pracować?

– Bardzo chciałbym zaśpiewać pod batutą Riccardo Mutiego, który jest wielkim specjalistą muzyki Verdiego. Trzykrotnie miałem propozycje występów z Danielem Barenboimem, ale próby do tych projektów kolidowały z innymi moimi spektaklami. Tych okazji, które mnie ominęły ze względu na wcześniejsze zobowiązania, było w mojej karierze sporo. Bywa też tak, że wybieram po prostu życie rodzinne. Tak było również w kwietniu tego roku, gdy padła propozycja występów w „Holendrze tułaczu” w Japonii z Brynem Terfelem.

Tak też bywa. Na pewno okazją do spędzenia czasu w rodzinnym gronie są też występy w Polsce. Czy coś się szykuje z Twoim udziałem z najbliższym czasie?

– Niedawno miałem przyjemność zaśpiewać w ramach Festiwalu „Chopin i jego Europa” – w IX Symfonii Beethovena i w „Strasznym dworze”, które to wykonanie było dopełnieniem nagrania płytowego rozpoczętego w zeszłym roku.

Jeśli mówimy o płytach, to nie sposób nie wspomnieć „Halki” we włoskiej wersji językowej, nagranej z zespołem Europa Galante. Wydawało się, że to projekt, który będzie miał swoją kontynuację, będą kolejne koncerty czy też nagrania nowych dzieł, ale jak do tej pory nie słyszałam o żadnych konkretach?

– Fabio Biondi zakochał się w Moniuszce i zapowiadał, że będzie starał się zorganizować kolejne wykonania „Halki”, ale jak do tej pory nie mam żadnych informacji na ten temat. W najbliższym czasie odbędą się natomiast inne ciekawe wydarzenia z moim udziałem  – „Requiem” Verdiego pod dyrekcją Jacka Kaspszyka z Olą Kurzak, Robertem Alagną i Agnieszką Rehlis, a w listopadzie koncert w Białymstoku na rzecz hospicjum dla dzieci. Zaraz potem zostałem zaproszony do udziału w obchodach 90. rocznicy urodzin Nikołaja Giaurowa w Sofii.

Zapisuję w kalendarzu i już widzę, że w zasadzie prosto z Białegostoku będę jechać do Wiednia na premierę „Halki”. Dobrze, że ten projekt zgodnie z zapowiedziami doszedł do skutku.

– Moniuszko potrzebuje promocji i wszyscy powinniśmy się o to starać, żeby jego muzykę rozpowszechnić na świecie, tak jak na przykład Czesi zrobili ze Smetaną. W Polsce brakuje jednak wsparcia ze strony władz. Od 14 lat kiedy występuję za granicą tylko raz zdarzyło się, że polska placówka dyplomatyczna, w tym wypadku konsulat w Monachium, wspomniał o moich występach. Nigdy też ze strony polskich władz nie było żadnego zainteresowania moimi przedstawieniami, podczas gdy wielokrotnie obserwuję, kiedy dyplomaci innych krajów wspierają występujących tam swoich rodaków. Trudno się też dziwić, że nie promuje się polskich kompozytorów (może za wyjątkiem Chopina). Decydenci polityczni sami nie słuchają raczej muzyki klasycznej i dlatego traktują ją po macoszemu. Nasz władza nie ma świadomości, że inwestycja w naukę, jak i kulturę jest inwestycją w przyszłość. Politycy myślą krótkoterminowo – do czasu następnych wyborów, czyli na cztery lata do przodu, a tu niestety jest potrzebne myślenie w znacznie dalszej perspektywie. W Niemczech, Rosji, Francji jest zupełnie inna kultura muzyczna – są amatorskie chóry czy orkiestry, które się spotykają i muzykują i jednocześnie stanowią grono wykształconych odbiorców, podczas gdy u nas tego nie ma.

Niestety nie ma. Mówiąc o przyszłych pokoleniach zapytam przy okazji o Twojego syna, którego widziałam na scenie Opery Narodowej w „Czarodziejskim flecie”?

– Tak, śpiewał rolę Pierwszego Chłopca w „Czarodziejskim flecie” w Operze Narodowej i Warszawskiej Operze Kameralnej, a teraz ma taki głos, że mógłby już zaśpiewać Skołubę – niższy i mocniejszy niż większość kolegów. Nie wiem jednak, czy pójdzie dalej w kierunku śpiewu operowego – ma tysiąc zainteresowań, poza tym zaczynał od muzyki pop, jest laureatem 9 konkursów wokalnych. Podobnie córki, które też już mają swoje osiągnięcia. Starsza, Ola, występuje właśnie w musicalu „Przerwana cisza” w reżyserii Michała Znanieckiego z muzyką Krzesimira Dębskiego.

Czyli talent się dziedziczy.

– Na pewno. Mogę śmiało powiedzieć, że śpiewają lepiej ode mnie, gdy byłem w ich wieku.

A kiedy Ty odkryłeś, że masz ogromny talent wokalny, bo wiem, że studiowałeś ekonomię, więc chyba dość późno się zdecydowałeś na karierę w tym kierunku?

– Pierwszym takim impulsem do zainteresowania się operą była dla mnie aria Skołuby, którą usłyszałem mając 12 lat w wykonaniu Bernarda Ładysza. Nikt tak nie śpiewał tej arii jak on. Zakochałem się wtedy w jego wykonaniu i od tamtej pory marzyłem o tym, żeby też taki niski głos mieć. Jako chłopiec śpiewałem też w chórach. Natomiast mając 17 lat, czyli będąc w III klasie liceum rozpocząłem naukę w szkole średniej na ul. Miodowej, a będąc na trzecim roku studiów na SGH rozpocząłem studia na Akademii Muzycznej w Warszawie.

A jaki kierunek dokładnie studiowałeś na SGH?

– Zarządzanie i marketing.

A to ciekawe, że będąc absolwentem marketingu jeszcze nie masz własnej strony internetowej ?

– Wiem, poprawię się. Jednak w najbliższym czasie mam tak zapełniony kalendarz, że nie mam kiedy się tym zająć. Obecnie trwają próby do „Don Carlosa” w Teatro Real w Madrycie, gdzie śpiewam rolę Wielkiego Inkwizytora.

Wiem, że występujesz tam od lat w repertuarze Verdiowskim. Wydaje mi się, że w przypadku basa ten wybór ciekawych ról jest trochę bardziej ograniczony. Jak Ty do tego podchodzisz – kierujesz się tym, jak dana partia rozwija Cię wokalnie, czy ważne są dla Ciebie też jej psychologiczne aspekty?

– W tej chwili patrzę na propozycje pod kątem rozwoju i staram się dobierać takie role, które pozwalają mi rozwijać się zarówno w aspekcie artystycznym, jak i duchowym. Szczególnie interesujące są postaci złożone, które trzeba malować szeroką paletą barw, takie jak Borys Godunow, Fiesco, czy Filip II. Czasem przyjmuję też mniej wymagające role, które jednak otwierają drzwi kolejnego teatru lub niosą za sobą kolejne ważne propozycje. Tak jest na przykład w przypadku Paryża czy Monachium, gdzie śpiewam Sparafucile w „Rigolettcie”, ale też dużo poważniejsze partie.

Paryż, Monachium, ale również Moskwa, gdzie otwierałeś poprzedni sezon. Kiedy wracasz do Teatru Bolszoj?

– Już w październiku zaśpiewam partię Filipa II w „Don Carlosie” w inscenizacji, do której bardzo chętnie wracam. Jak do tej pory udało mi się zaśpiewać w tamtejszym teatrze w jeszcze trzech produkcjach, poza „Don Carlosem” był to tytułowy „Borys Godunow” oraz „Iwan Groźny” i „Kniaź Igor”. Ciekawostką jest, że produkcja „Borysa Godunowa” w Bolszoj pochodzi z 1948 roku i wzbudza zachwyt do dziś. W 2011 roku zmieniono jedynie kostiumy – obecnie kostium koronacyjny waży 17 kilo, a w poprzedniej wersji ważył aż 25.

Publiczność w Rosji jest inna?

– Na pewno wymagająca i bardzo osłuchana. Nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, ale w samej Moskwie jest siedem teatrów operowych, a spektakle są grane w zasadzie codziennie. Teatr Stanisławskiego, który znajduje się około kilometra od Teatru Bolszoj, gra spektakle prawie każdego dnia. Są jeszcze Helikon Opera, Novaya Opera – to są również teatry z bardzo obszernym repertuarem i bardzo dobrymi solistami. W Rosji odczuwa się też duży szacunek dla zawodu artysty, którego w kulturze zachodniej już nie ma. Zawsze wracam do Moskwy z dużym sentymentem. W przypadku Borysa Godunowa niesamowita jest też świadomość, kto przede mną tę rolę kreował. Znaleźć się w takim towarzystwie jest dużym wyróżnieniem.

Mówimy o ważnych dla Ciebie miejscach, teatrach, a role? Masz już bardzo duży dorobek, masz jeszcze o czym marzyć?

– W tej chwili mam około 50 ról operowych w repertuarze. Wciąż przede mną „Mefistofeles” Boito czy „Don Kichot” Messeneta czy też „Chowańszczyzna” Musorgskiego. Niestety są to dość rzadko wystawiane opery. Na pewno chciałbym się zmierzyć również z partią Mefistofelesa w „Fauście” Gounoda. Każda nowa rola wymaga jednak wygospodarowania czasu na przygotowanie. W tym zakresie od wielu lat współpracuję z panią profesor Janiną Anną Pawluk. Tworzyliśmy wspólnie znaczną większością moich ról. To korepetytor o ogromnej wiedzy i doświadczeniu. Szczególnie specjalizuje się w repertuarze niemieckim i dlatego cieszy się zawsze, gdy w bliskiej perspektywie mam do przygotowania Wagnera. Niedługo będziemy odświeżać Króla Marka przed moimi występami w „Tristanie i Izoldzie” w Teatro Pertuzzelli w Bari.

Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na Requiem Verdiego w Filharmonii Narodowej i w Operze Podlaskiej, gdzie w listopadzie wystąpisz wspólnie z z Arturem Rucińskim i Jackiem Laszczkowskim w koncercie na rzecz hospicjum dla dzieci. À propos – Wasza relacja jest wyjątkowa, rzadko zdarza się taka przyjaźń między śpiewakami.

– Mówi się, że w tym zawodzie nie ma przyjaciół… Być może dlatego że Artur jest barytonem, Jacek tenorem, a ja basem, nie ma między nami rywalizacji. Znamy się od ponad 20 lat, jesteśmy ojcami chrzestnymi swoich dzieci, więc to jest naprawdę bardzo bliski kontakt. Jesteśmy nawet nazywani „Trzema Muszkieterami” :). Od wielu lat wspieramy się wzajemnie i staramy się spotykać tak często, jak tylko pozwala napięty kalendarz.

Pozostaje tylko życzyć kontynuacji tej pięknej przyjaźni i wielu sukcesów zawodowych.

– Dziękuję.

 

 

 

 

 

 

O autorze