Rafał Siwek jako Wielki Inkwizytor w madryckim „Don Carlosie”

1

Kiedy wybierałam się na spektakle „Don Carlosa” w Teatro Real w Madrycie właściwie zupełnie nie myślałam o tym, że obejrzę operę bądź co bądź jakoś tam opartą na faktach z historii Hiszpani w Hiszpanii. Po raz kolejny magnesem, który skłonił mnie do podjęcia operowej wyprawy był występ Rafała Siwka w roli Wielkiego Inkwizytora, którą to postać nasz bas z wielkim powodzeniem kreuje na różnych scenach świata na zmianę z rolą króla Filipa. Dopiero kiedy, jeszcze przed wyjazdem wczytywałam się w hiszpańskie recenzje z przedstawienia (ja jechałam na ostatnie spektakle w serii), uświadomiłam sobie, że dla miejscowej publiczności i recenzentów równą wagę co wykonanie muzyczne dzieła Verdiego, mają niuanse historyczne i interpretacyjne dotyczące postaci z historii Hiszpanii, pojawiających się na scenie. Wydało mi się to dziwne, bo jak wiadomo, libretto „Don Carlosa” opiera się na sztuce Friedricha Schillera, która, jak niemal każde dzieło sztuki, jest artystycznym przetworzeniem wątków historycznych, a nie ich wiernym odzwierciedleniem. Tak więc choć daleko od pałacu Escorial, to jednak naprzeciwko pałacu królewskiego w Madrycie, przyszło mi oglądać przedstawienie, które mimo że zrealizowane (jak na Europę) dość tradycyjnie, to u wielu Hiszpanów zbudziło mieszane uczucia. Ubawiły mnie wręcz uwagi internautów, że np. markiz Posa nie powinien występować z tak dużą brodą (naturalny zarost solisty), bo to nie w duchu epoki. Pomyślałam, że być może jeszcze kilka lat temu i ja miałabym uwagi do kształtu wąsów w polskich operach kontuszowych, a dziś – choć z żalem – nie spodziewam się w ich już zobaczyć nawet kontusza… Ja jednak, wolna od problemów czy wolno tak, czy inaczej pokazać królową Elżbietę lub heretyków prowadzonych na stracenie, albo posłów z Flandrii, mogłam się skupić na niuansach muzycznych i wykonawczych podczas dwóch spektakli „Don Carlosa” w Tatro Real.

Rafał Siwek jako Wielki Inkwizytor w „Don Carlosie”, fot. Teatro Real

Spektakl, który wyreżyserował David McVicar, a muzycznie przygotował Nicola Luisotti, należy do tego typu przedstawień, które same w sobie nie wzbudzają kontrowersji, ani też gorących uczuć, o ile nie wypełni je natchniona interpretacja muzyczna i charyzma wokalna i sceniczna solistów. W niemal niezmiennej przestrzeni zabudowanej ścianami, schodami i filarami z szarawych cegiełek rozgrywa się dramat miłosny infanta Hiszpanii Carlosa zakochanego ze wzajemnością w swej macosze, królowej Elżbiecie oraz walka o dominację między władzą królewską a władzą religijną (król Filip kontra Wielki Inkwizytor). W obu konfliktach uczestniczy najbardziej prawa figura w operze – markiz Posa, który przypłaci swą lojalność życiem. Prezentowana w Madrycie 5-aktowa, tzw. modeńska wersja „Don Carlosa” śpiewana po włosku (są jak wiadomo także wersje krótsze i po francusku), wyjaśnia widzowi, skąd wzięło się uczucie infanta i Elżbiety. I akt rozgrywający się we Francji w Fontainebleau ukazuje spotkanie młodych królewskich dzieci, które miały się pobrać, a czemu przeszkodzie stanęła racja stanu i zmiana królewskich mariaży: Elżbieta zamiast za syna króla Hiszpanii musi wyjść za samego monarchę. Prawdę mówiąc nie przepadam za tą wydłużoną wersją, która, grana z jedną przerwą, wystawia na ciężką próbę zwykłą fizyczną wytrzymałość i koncentrację nawet najbardziej zapalonego widza operowego. Dodatkowo reżyser postanowił zamknąć spektakl klamrą w postaci retrospekcji: na początku na ciszy Elżbietą w czarnych szatach odchodzi, pozostawiając zrozpaczonego Carlosa, który po jej odejściu zaczyna wspominać ich pierwsze spotkanie… i tak rozpoczyna się akt w Fontainebleau.

„Don Carlos” Verdi, fot. Teatro Real

Później akcja i kolejne sytuacje rozwijają się mniej więcej zgodnie z logiką i „po bożemu”, choć biorąc pod uwagę „tradycyjność” tego wystawienia, brakowało mi w wielu momentach doszlifowania zachowań poszczególnych postaci, tak, aby bardziej uprawdopodobnić je w kontekście zajmowanych przez nie pozycji czy pełnionych ról. Zwłaszcza królowi Filipowi II brakowało moim zdaniem dostojeństwa i majestatu (i to w obu oglądanych przeze mnie wykonaniach w dwóch obsadach), bo reżyser kazał mu np. przysiadać na różnych niskich murkach itp. Generalnie nie wyczuwało się dystansu dzielącego władców od poddanych, dworskie ukłony były mało wyraziste, a np. gesty, którymi królowa odprawia dwórki, lub król dworzan – bez właściwej wyniosłości, ot, jakieś takie przyjacielskie machnięcia. Ponadto wiele scen kończyło się zawieszeniem ruchu solistów i chóru, a ponieważ nie dzieliło je zasłonięcie kurtyny, na oczach widzów artyści schodzili z desek, by za chwilę przejść do kolejnego „kawałka”. Miałam też porównanie, jak wiele zależało od własnej inwencji i dopracowania ról przez różnych artystów i różne obsady, ponieważ miałam szczęście oglądać dwie odmienne dzień po dniu. Pierwszego dnia (4 października) oglądałam obsadę, która trzeba chyba nazwać „trzecią”, a która sprawiała wrażenie, jakby artyści dopiero co spotkali się na scenie i skupiali się głównie na wyśpiewaniu (a nie na zinterpretowaniu) swoich partii. Nie znaczy to, że spektakl nie dawał muzycznej satysfakcji: podobać mógł się zarówno Posa – Juan Jesús Rodríguez, jak i Eboli (Ketevan Kemoklidze), a Dmitry Ulyanov, choć był Filipem zupełnie nie w moim guście, też wykonał swoją partię solidnie. Zupełnie moim zdaniem nietrafiony był Carlos w wykonaniu Alfreda Kima: głos miejscami brzydki i chwiejny, śpiew pozbawiony emocji i Verdiowskiego frazowania. Również Elżbieta Roberty Mantegny pozbawiona była blasku, siły i emocjonalności, a w I akcie jej gra wydawała się wyjątkowo infantylna. Widać było zresztą, że cała obsada wystąpiła wcześniej ze sobą tylko raz – interakcje były ledwo zarysowane. Spektakl prowadził, również zaledwie po raz drugi, Diego García Rodríguez, ale jemu akurat nie można było wiele zarzucić – dobrze współpracował ze śpiewakami, był czujny i starał się nadać muzyce Verdiego właściwe barwy, cóż, kiedy było to zaledwie poprawne, zwłaszcza w porównaniu z następnym wieczorem (5 października), kiedy słuchałam tej samej orkiestry pod batutą Nicoli Luisottiego. Mogłabym więc czuć się tego wieczoru lekko rozczarowana „Don Carlosem” w Teatro Real, gdyby nie obecność Rafała Siwka w obsadzie. Wielki Inkwizytor to partia i duża (bo znacząca i sprawcza), i mała jednocześnie, bo składająca się wyłącznie z rozbudowanej sceny -duetu z Filipem i dwóch króciutkich wejść w końcowej części opery. Jednak wielki artysta, a takim bez wątpienia jest polski bas, potrafi zrobić z niej prawdziwy operowy brylant, w tym wypadku czarny, złowrogi brylant o przydymionej barwie smolistego basu i groźnej prezencji. Co za moc, fraza, grzmiące forte i aksamitne piano na wyjście Inkwizytora z komnaty króla! – już samo to starczyło by na cały spektakl, a jeszcze inscenizatorzy obdarzyli tę postać akurat bardzo pięknie, wyróżniając Wielkiego Inkwizytora bogatym białym kostiumem z gronostajową peleryną, długim trenem i niesamowitą charakteryzacją!

Owacje po spektaklu w dniu 4 października, fot. Katarzyna Gardzina

Drugiego wieczoru muzyczna, ale i dramaturgiczna satysfakcja widzów wzniosła się o wiele poziomów wyżej, a to za sprawą obsady, dla której było to już piaty wspólny spektakl, a która obfitowała po prostu w lepsze głosy i bardziej emocjonalną grę aktorską. Wszystko od razu wydało się subtelniejsze, wyrazistsze, bardziej poruszające, a muzyka Verdiego zaczęła wzbudzać dobrze znany melomanom rozkoszny dreszcz. Silvia Tro Santafé była wprawdzie nie wzbudzającą sympatii, ale przyciągającą uwagę Eboli, zwłaszcza aria „O don fatale” wypadła świetnie. Ainhoa Arteta w partii Elżbiety miała właściwą dla królowej dystynkcję i elegancję w grze przy dobrych górach i bardzo pięknym dolnym rejestrze (brakło może jedynie słodyczy w lirycznych momentach). Simone Piazzola w partii Posy trochę szarżował wokalnie, ale mógł się podobać, a także stworzył ciekawą postać prawego, choć raczej surowego w obejściu szlachcica. Bardzo przyjemnie (gdy już się rozśpiewał…) słuchało się Andrei Carè w roli Don Carlosa, śpiewak bardzo emocjonalnie wczuł się w swoją postać, ale w granicach stylu i dobrego smaku. Jego finałowy duet z Elżbietą mógł prawdziwie wycisnąć łezkę z niejednego oka.

Ja oczywiście czekałam na duet Filipa i Inkwizytora w wykonaniu tym razem Michele Pertusiego w partii króla i ponownie Rafała Siwka. Pertusi pięknie frazował, w swoją arię włożył też wiele emocji i ciekawie zinterpretował ją wokalnie-aktorsko (np. niemal szepnął ze złością „traditore” zaciskając pięść – dobry efekt!), ale miał też chwile, kiedy pokrzykiwał i niepotrzebnie forsował, nadając swojemu skądinąd ładnemu głosowi huczące brzmienie (scena Auto-da-fé). Jednak scena z Wielkim Inkwizytorem wypadła jak na spotkanie dwóch wielkich basów przystało: znakomicie. Spokojny, silny, jednak dominujący Inkwizytor Siwka miażdżył kolejnymi frazami niepoddającego się na pozór króla. Kosztował mnie ten moment niejeden dreszcz, ale czy nie po to właśnie chodzi się do opery i obcuje ze sztuką przez duże „S”?  Wielka w tym oczywiście i zasługa maestro Luisottiego, który poprowadził orkiestrę Teatro Real tak, że zapewne maestro Verdi ze swojej chmurki słał mu życzliwe uśmiechy. Zabawny był też moment, gdy po scenie w więzieniu artyści schodzili za kulisy w ciszy po skąpych oklaskach, a wtedy dyrygent zwrócił się do publiczności, że to właśnie jest czas na aplauz dla chóru i wszystkich wykonawców.

Ja uważam za wielki przywilej, że mogłam dwukrotnie w tak wspaniałym teatrze słuchać, oglądać i oklaskiwać Rafała Siwka, który raz po raz, w kolejnych inscenizacjach, zmienia rolę Inkwizytora na partię Filipa II i znów przemienia się w złowieszczego dostojnika kościelnego. Gdybyż mógł zaśpiewać Verdiowski duet sam ze sobą…

O autorze