Ostatni weekend był dla mnie okazją do nadrobienia zaległości w oglądaniu spektakli Opery Śląskiej.
Sobotnie przedstawienie „Cyganerii” Pucciniego wystawione zostało w ramach obchodów 90-lecia Muzeum Śląskiego w Katowicach. Licząca sobie niemal 40 lat inscenizacja jest wznowieniem scenicznym przygotowanym przez bytomski teatr w w oparciu o premierę z 9 lutego 1980 roku, do której scenografię stworzył Wiesław Lange. Kolekcja projektów tego artysty znajduje się zbiorach Muzeum Śląskiego, w Centrum Scenografii Polskiej.
„Cyganeria” to barwny obraz paryskiej bohemy epoki Balzaka, który poznajemy dzięki scenom z życia grupki przyjaciół żyjących z dnia na dzień w oczekiwaniu na zapłatę za swoje dzieła, a gdy pojawią się pieniądze spędzających czas na zabawie i towarzyskich spotkaniach w kawiarni. Bohaterowie opery Pucciniego żyją sztuką, którą uważają za najważniejszą wartość swojego życia i miłością. Z życia wzięta, tragiczna historia uczucia, które połączyło ubogą, cierpiącą na gruźlicę hafciarkę Mimi i poetę Rudolfa nieodmiennie wzrusza kolejne pokolenia słuchaczy. Spektakl w reżyserii Lecha Hellwig-Górzyńskiego jest tradycyjny, oddający realia codzienności XIX-wiecznego Paryża, a najciekawszy w nim jest akt III rozgrywający się pośród gwarnego tłumu w Dzielnicy Łacińskiej.
Adam Sobierajski to śpiewak, którego zdecydowanie wolę w rolach operetkowych, a jego wykonanie partii Rudolfa nie należało do porywających. Ciekawą rolę stworzyła za to młoda, obiecująca śpiewaczka Adriana Ferfecka, dla której spektakle w Bytomiu to debiut w partii Mimi. Delikatna i słodka, z wielką łatwością oddała emocje targające bohaterką w arii „Donde lieta usci” czy przejmującej „Sono andati?” w finale.
Jasnymi punktami obsady byli również Ewa Majcherczyk oraz Szymon Komasa, wcielający się w Musettę i Marcella. Para wprowadza do opery sporo komizmu, a pomiędzy występującymi nie po raz pierwszy wspólnie śpiewakami czuć prawdziwą chemię. Ewa Majcherczyk bardzo efektownie wykonała popisowy walc Musetty, w którym była bardziej zmysłowa niż drapieżna, a w ostatnim akcie wzruszała swą metamorfozą w współczującą umierającej dziewczynie przyjaciółkę. Szymona Komasę w „Cyganerii” miałam okazję oglądać już po raz drugi i podobnie jak dwa lata temu zachwycał głębokim, pięknie brzmiącym barytonem oraz aktorstwem, zmysłem komicznym i autentyczną radością życia. Bardzo dobre epizody mieli również artyści występujący w rolach drugoplanowych, zwłaszcza Zbigniew Wunsch jako Colline, który w arii „Vecchia zimarra” decyduje się sprzedać swój stary płaszcz, by zdobyć pieniądze na lekarza dla Mimi. Orkiestra pod batutą Grzegorza Berniaka wywoływała ogromne wrażenie muzyczną subtelnością, wydobywając z partytury radość i beztroskę, ale również smutek i cierpienie.
„Traviata” Verdiego, którą miałam okazję oglądać w ostatnią niedzielę to również jeden z najczęściej wystawianych tytułów operowych na świecie. Spektakl w reżyserii Michała Znanieckiego miał swoją premierę w grudniu zeszłego roku i jest przeniesieniem jego inscenizacji z Opery na Zamku w Szczecinie. Tytułową bohaterkę poznajemy jako wpływową redaktorkę naczelną magazynu „Vogue” żyjącą w świetle reflektorów, która chętnie oddaje się pełnemu pozorów życiu celebrytki. Miłość do młodego, zafascynowanego nią i światem mody paparazzo Alfreda odmienia i nadaje sens jej życiu, jednak na szczęściu zakochanych kładzie się cieniem postępująca choroba Violetty oraz sprzeciw ojca Alfreda, który domaga się, by ta dla dobra jego rodziny poświęciła swą miłość i zostawiła ukochanego. Zazdrosny i rozwścieczony Alfredo podczas wystawnego balu u Flory zrywa dziewczynie perukę, która ukrywa utratę włosów po chemioterapii. Po publicznym upokorzeniu Violetta zostaje zupełnie sama w obliczu zbliżającej się nieuchronnie śmierci. W finałowym akcie Znaniecki tworzy przejmujące do szpiku kości widowisko opowiadające o samotności śmiertelnie chorej na raka kobiety. Strachu i cierpienia umierającej osoby nie jest w stanie podzielić nikt, nawet jeśli towarzyszą nam najbliżsi. Otumaniona morfiną Violetta wyświetla na ekranie swej wyobraźni obrazy Alfreda i Giorgia Germontów, z którymi żegnają się jej zmuliplikowane alter ego. Zanim Traviata zdoła zejść z areny życia, na scenę wpada jeszcze spragniony sensacji tłum usiłujący zrobić zdjęcie konającej.
Marcelina Beucher jako Traviata udowodniła, że posiada ogromne zdolności interpretacyjne tej roli, a jej kreacja w trzecim akcie to prawdziwy pokaz umiejętności aktorskich i wokalnych – głos śpiewaczki nabiera wówczas wzruszającej, melancholijnej barwy. Andrzej Lampert przyjechał do Bytomia prosto z Grazu, gdzie dzień wcześniej odbyła się premiera „Króla Rogera” Szymanowskiego z jego udziałem. Zarówno w Austrii, jak i w Bytomiu na scenie oklaskiwała go wybitna śpiewaczka i mentorka wielu adeptów sztuki wokalnej – Helena Łazarska, której za obecność na spektaklu podziękował publicznie dyrektor teatru Łukasz Goik. Rolą Alfreda we wcześniejszej produkcji „Traviaty” w Operze Śląskiej dziewięć lat temu Andrzej Lampert zadebiutował jako śpiewak operowy i z sukcesem wykonuje tę partię do dziś na scenach różnych teatrów. W nowej bytomskiej inscenizacji Alfredo zmienia się czułego, rozkochanego młodzieńca w bezdusznego, pozbawionego empatii, odrzuconego kochanka, który robi sobie selfie z wyniszczoną przez chorobę dziewczyną. Artysta z pewnością zalicza się do wiodących tenorowych głosów w kraju i trzymam kciuki, by występ w Grazu stał się wstępem do jego międzynarodowej kariery. W roli Germonta zaprezentował się Adam Woźniak, a jego duet z Violettą był jednym z wywołujących najsilniejsze doznania momentów w spektaklu. Ciekawą postać stworzyła również Joanna Kściuczyk-Jędrusik jako przyjaciółka Violetty, Flora. Świetnie brzmiąca orkiestra pod dyrekcją Francka Chastrusse Colombiera budowała napięcie emocjonalne i podkreślała dramatyzm dzieła, przyczyniając się do tego, że „Traviaty” w Operze śląskiej nie sposób zapomnieć.