Opera „Manru” Ignacego Jana Paderewskiego otworzyła sezon 2018/2019 w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Po kilku ostatnich kompletnie nieudanych premierach, warszawska publiczność doczekała się wreszcie spektaklu, który umiejętnie przenosi czas akcji w czasy niemal współczesne i w sposób interesujący prezentuje historię miłości pokonanej przez konwenanse. Reżyserem przedstawienia jest Marek Weiss.
„Manru” jest jedynym scenicznym dziełem Paderewskiego, które tworzył przez 8 lat zajmując się głównie karierą wielbionego i uznawanego na całym świecie pianisty. Na fali popularności kompozytora przed ponad stu laty opera ta jako jedyny polski utwór wystawiona została w nowojorskiej Metropolitan Opera.
Okazją do przypomnienia tego nieco zaniedbanego również w kraju dzieła są obchody stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości. W muzyce Paderewskiego pobrzmiewa fascynacja dramatami muzycznymi Wagnera i operami Pucciniego, lecz nie brakuje w niej również elementów folklorystycznych – motywów góralskich i cygańskich. Piękne partie solistyczne przeplatają się tu z bogatymi chórami i wspaniałym solo skrzypiec.
„Manru” to opowieść o nietolerancji i uprzedzeniach jakie pojawiają się w sytuacji zetknięcia się różnych kręgów kulturowych. Tytułowy bohater jest outsiderem, który porzucił wolność i swobodę życia w cygańskim taborze z powodu miłości do Ulany. W inscenizacji Marka Weissa pierwszy akt rozgrywa się w nowobogackiej sali weselnej, gdzie matka Ulany wyrzeka się córki z powodu jej małżeństwa z Cyganem. Mieszkańcy wsi dają dziewczynie do zrozumienia, że nie jest ona już częścią ich społeczności i jednocześnie przekonują ją o nietrwałości uczuć męża. Wyobcowana i zdesperowana prosi zakochanego w niej Uroka o sporządzenie miłosnego eliksiru, który ma na nowo rozbudzić namiętność Manru. W kolejnej odsłonie przenosimy się do chaty, w której mieszkają Manru i Ulana z synkiem. W skromnym domostwie dominuje motor jako symbol utraconej wolności. Pojawienie się w okolicy wędrownej grupy Cyganów w postaci bandy hipisów, harleyowców i byłej dziewczyny Manru – Azy powodują, że chłopak finalnie porzuca rodzinę i dołącza do swoich pobratymców. Zrozpaczona Ulana nie popełnia jednak samobójstwa jak zapisano w libretcie, ale z miłości do syna postanawia żyć, co nie zmienia faktu, że jej sytuacja jako samotnej matki zostawionej przez Cygana nadal nie przedstawia się optymistycznie.
Siłą warszawskiego spektaklu jest zaskakująco dobra obsada. Ewa Tracz po wspaniałym występie w „Carmen” w zeszłym sezonie i wygranej w Konkursie Szymanowskiego wyrasta na nową gwiazdę warszawskiej sceny wydobywając z partii Ulany zarówno elementy liryczne, jak i te przesiąknięte dramatyzmem. Cyganka Aza w wykonaniu Moniki Ledzion-Porczyńskiej przypomina temperamentem Carmen i jest to również kolejna kreacja w dorobku artystki, którą może uznać za pełny sukces. Piękny głos ma również słowacki tenor Peter Berger, który dodatkowo starannie nauczył się polskiego tekstu. Zestaw wykonawców głównych ról uzupełniał Mikołaj Zalasiński jako Urok, którego głos momentami w I akcie brzmiał nieczysto, ale generalnie stworzył on przekonywującą postać.
Przedstawienie powstało w koprodukcji z Teatrem Wielkim w Poznaniu, gdzie będzie można je zobaczyć w grudniu. Dla mnie osobiście ogromną wartością tej produkcji jest to, że ta utrzymana nieco w klimacie filmu „Easy Rider” inscenizacja przemawia również do nastoletnich widzów, co pozwala mi mieć nadzieję, że uda mi się przekazać pasję do muzyki w następnym pokoleniu 🙂