Teatr Wielki w Łodzi wystawił w grudniu nową inscenizację „Cyganerii” Pucciniego. Wydarzenie było kulminacyjnym punktem Festiwalu Pucciniowskiego, zorganizowanego przez teatr z okazji setnej rocznicy śmierci kompozytora. Jedną z najczęściej wystawianych oper na świecie wziął na warsztat debiutujący w kraju Marcin Łakomicki, na co dzień związany ze Staatsoper Unter den Linden.
„Cyganeria” przybliża atmosferę artystycznych poddaszy Paryża. Czwórkę wynajmujących razem mieszkanie przyjaciół łączy miłość do sztuki, potrzeba wolności i chęć bycia sobą. W operze nie brakuje dowcipu, komizmu słownego i sytuacyjnego, jednak chwile radości przeplatają się tu z bolesnymi i smutnymi momentami, gdy mowa o chorobie, śmierci i trudnościach życia codziennego, z którymi musieli zmagać się bohaterowie. To opowieść o pragnieniach i dążeniach, które pozostają uniwersalne niezależnie od czasów.
Reżyser skoncentrował się przede wszystkim na pokazaniu radosnego oblicza życia paryskiej bohemy, przez co w spektaklu zupełnie nie wybrzmiała dramatyczna historia miłości Mimi i Rodolfa. Postaci są mało wyraziście zarysowane, a interakcje między nimi w ogóle nie wywołują emocji. Oglądając przygotowaną z operetkową wystawnością produkcję trudno również uwierzyć w to, że opowiada ona perypetie egzystujących na marginesie społecznym młodych ludzi.
Uboga mansarda w czynszowej kamienicy zmienia się tu w wygodne mieszkanko, do którego kolejno wchodzą bohaterowie, przedzierając się przez papierowe szyby w przekrzywionych oknach oraz papierowe ściany w kominku. Życie cyganerii toczy się oczywiście w kawiarniach, jednak kostiumy i scenografia Café Momus kojarzą się raczej z paryskimi klubami lat 20. XX wieku, w których grano improwizowaną muzykę rodem z Nowego Orleanu. Malowniczo i poetycko pokazany jest za to duet „O soave fanciulla”, w którym stojący pośród migoczących gwiazd (na dachu budynku) Mimi i Rodolfo zdają sobie sprawę ze swojej miłości oraz finałowe osamotnienie i emocjonalne cierpienie Rodolfa, co oczywiście miałby mocniejszy wydźwięk gdyby reżyser wcześniej pomógł śpiewakom zbudować określone postaci i uwiarygodnił działania sceniczne.
Finałowa scena spektaklu była również momentem, w którym dyrygentowi Rafałowi Janiakowi udało się zbudować napięcie nieuniknionego tragizmu, wcześniej brakowało mi odmalowania różnorodności nastrojów zawartych w muzyce Pucciniego.
Do Łodzi udało mi się dotrzeć na drugą obsadę solistów, spośród których wyróżniały się Patrycja Krzeszowska (Mimi) oraz Hanna Okońska (Musetta). Krzeszowska dysponuje ładnym sopranem o szlachetnym brzmieniu, Okońska to natomiast nie tylko nienagannie prowadzony głos, ale również sceniczny temperament, który pozwolił jej bawić się przyjętą konwencją. Śpiewaczkom nie dorównywali obdarzony niewielkim wolumenem głosu tenor Jintang Luo (Rodolfo) oraz Łukasz Karauda (Marcello), którego baryton w górnych rejestrach brzmiał niestety nieczysto.