Osiem lat temu nowy sezon w Opéra National de Paris otworzył „Don Carlos” Verdiego. Premiera spektaklu w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego była jednym z najbardziej obleganych wydarzeń 2017 roku, nie tylko ze względu na możliwość obejrzenia spoczywającej dotąd w archiwach oryginalnej, francuskiej wersji językowej dzieła, ale także z powodu gwiazdorskiej obsady, w której znaleźli się Jonas Kaufmann, Sonya Yoncheva, Elīna Garanča, Ludovic Tézier i Ildar Abdrazakov. Jako Mnich wystąpił wtedy Krzysztof Bączyk, a w epizodycznych rolach posłów flamandzkich pojawili się na scenie Andrzej Filończyk, Tomasz Kumięga i Michał Partyka. Spektakl został wznowiony w 2019 roku we włoskiej wersji, z Aleksandrą Kurzak i Nicole Car w roli Elżbiety.
Miałam okazję oglądać to przedstawienie w premierowej obsadzie i, chociaż zarówno inscenizacja, jak i niektórzy śpiewacy nie do końca spełnili wtedy moje oczekiwania, zdecydowałam się dać jeszcze jedną szansę tej produkcji. Iskrą, która przesądziła o moim wyjeździe, stał się udział Andrzeja Filończyka, debiutującego w roli Markiza Posy. Ostatecznie okazało się, że moje wrażenia były niemal takie same jak lata temu.

Krzysztof Warlikowski przekształcił opowieść o konfliktach władzy w intymny dramat rodzinny, osadzony w Hiszpanii lat sześćdziesiątych. Reżyser przeniósł akcję opery do czasów, które były obciążone napięciami społecznymi i politycznymi, nadając tej historii nową, współczesną perspektywę. Zamiast eksponować wątki politycznych intryg i walki o władzę, Warlikowski skoncentrował się na skomplikowanych relacjach między bohaterami.
Scenografia autorstwa Małgorzaty Szczęśniak, z drewnianymi panelami i czerwoną kratownicą, dyskretnie nawiązuje do symboliki klasztoru. Miejsca akcji są jedynie zarysowane, delikatnie naszkicowane, a nie dosłownie ukazane. Przestrzeń sceniczna przechodzi transformację — z surowego, klasztornego wnętrza zmienia się w salę gimnastyczną, gdzie Eboli, ukazana jako lesbijka, zadziornie odgrywa rolę nauczycielki szermierki dla otaczających ją kobiet.

Gabinet Filipa to miejsce pozbawione wszelkiego ciepła, wypełnione atmosferą nieustannego oczekiwania, jakby zawieszone między czasem a przestrzenią, zatrzymane w bezruchu. Filip przedstawiony jest jako pijak i brutal, a jego postawa, przesycona agresją, jest równie destrukcyjna jak samotność, w którą pogrąża się w obliczu własnej bezradności.
Zamknięty w drucianej klatce Carlos zostaje pozbawiony możliwości pożegnania z umierającym przyjacielem, Posą. Klatka staje się tu nie tylko dosłownym zniewoleniem, ale i metaforą duchowej izolacji. W miejsce grobowca na biurku pojawia się popiersie Karola V — symbol władzy i dziedziczonych ciężarów historii, których przytłaczająca obecność zawiesza się nad całą sceną niczym cień nieuniknionego fatum.

Atrakcyjna wizualnie jest scena auto-da-fé, brakuje jej jednak wyrazu. Znajdujemy się w sali przypominającej parlament — w pierwszym rzędzie zasiadają sędziowie, za nimi dostrzegamy postacie duchownych, wojskowych i zwykłych obywateli. Całość nie oddaje w pełni poruszającego charakteru tej chwili.
Inscenizacja utrzymana jest w zimnej, pozbawionej emocji estetyce. Na ekranie od czasu do czasu pojawia się zbliżenie twarzy Charlesa Castronovo jako Carlosa, trzymającego pistolet przy skroni – gest, który emanuje ostateczną desperacją. Ciekawym zabiegiem Warlikowskiego jest przedstawienie Carlosa na początku spektaklu z zabandażowanymi rękami, co sugeruje jego skłonności samobójcze oraz psychiczną niestabilność.

Produkcja wywołuje mieszane uczucia, pozostawiając widza z poczuciem niedosytu. Brakuje wyrazistej koncepcji reżyserskiej, przez co sprawia ona wrażenie chaotycznej i niespójnej.
Charles Castronovo zmagał się podczas spektaklu z przeziębieniem. Wydaje mi się, że głos tego amerykańskiego tenora nie dojrzał jeszcze do tego, by sprostać wymaganiom partii Don Carlosa. Doskwierał niedostatek wokalnej siły, tak istotnej w kulminacyjnych scenach.
Najlepszą kreację wieczoru stworzyła niewątpliwie Marina Rebeka jako Elżbieta. Łotewska sopranistka posiada wszystko, co niezbędne do tej roli – piękny, sugestywny głos, swobodę w całej tessyturze oraz urzekającą prezencję sceniczną. Najwspanialszym momentem wieczoru była jej aria w akcie V „Toi qui sus le néant des grandeurs de ce monde”.

Rosyjska mezzosopranistka Ekaterina Gubanova dysponuje potężnym głosem, który łączy dobrą technikę z wyrazistą ekspresją. Jej aria w Akcie IV, „Oh! Je ne verrai plus la Reine! O Don fatal et détesté,” została wykonana z dużym temperamentem.
Andrzej Filończyk zaprezentował pełną młodzieńczej energii interpretację Markiza Posy. Jego baryton wyróżnia się dużą urodą, uwagę przyciąga również doskonałe legato oraz naturalnie płynące, długie frazy. To obiecujący debiut w roli, która stwarza śpiewakowi przestrzeń do dalszego rozwoju i doskonalenia swojego wykonania.

Amerykański bas-baryton Christian Van Horn wykonał arię z IV aktu „Elle ne m’aime pas” z prawdziwą szlachetnością, oddając zarówno wewnętrzną samotność, jak i tragizm swojej postaci. Jego pełen mocy głos dobrze pasował do roli Filipa II, nadając jej zarówno majestatu, jak i pokazując jego wewnętrzne rozterki.
Alexander Tsymbalyuk, choć dysponuje solidnym głosem, nie posiada wystarczająco głębokiego basowego brzmienia, które pozwalałoby w pełni oddać apodyktyczność i grozę postaci Inkwizytora. Jego wykonanie, choć poprawne, nie miało tej mrocznej, przytłaczającej siły, która mogłaby w pełni zdominować sceny z udziałem tej postaci. Simone Young prowadziła orkiestrę z precyzją, jednak więcej dramatycznego napięcia mogłyby dodać blasku wykonaniu.