Artur Ruciński: Celem jest, aby ciągle się rozwijać

3

13 maja 2017 roku w Operze na Zamku w Szczecinie odbędzie się jedyny w tym roku w Polsce recital jednego z najwybitniejszych śpiewaków operowych na świecie – Artura Rucińskiego. Artysta wystąpi ze znakomitym pianistą Markiem Ruszczyńskim, a w programie znajdują się m.in. Pieśni biblijne op. 99 Antonína Dvořáka oraz najsłynniejsze arie operowe ze światowego repertuaru (Verdi, Czajkowski, Gounod).

13 maja odbędzie się jedyny w tym roku Pana koncert w Polsce. Dlaczego Szczecin?

– Bardzo się cieszę, że będę mógł wystąpić w Szczecinie, ponieważ nigdy wcześniej nie miałem okazji śpiewać w tym pięknie odnowionym budynku opery. Zaproszenie otrzymałem od dyrekcji tamtejszej opery i po wielu miesiącach rozmów udało się znaleźć odpowiedni termin.

Teatry w Polsce planują wydarzenia praktycznie z sezonu na sezon, za granicą repertuar jest układany z kilkuletnim wyprzedzeniem. Jak w przypadku najbardziej rozchwytywanych artystów, do których Pan należy, da się to pogodzić? Dużo otrzymuje Pan propozycji z Polski?

– Propozycji jest sporo, natomiast tak jak Pani wspomniała, polskie instytucje mogą planować kalendarz na rok, czasem trochę dłużej, dlatego obecnie jest to bardzo trudne, abym mógł wystąpić w kraju. Boleję nad tym, bo to tutaj zaczynałem swoją karierę, tu mam swoją publiczność, przyjaciół i rodzinę, którym łatwiej jest przyjechać i posłuchać mnie gdzieś w Polsce niż na świecie, ale jest to trudne, ponieważ mój kalendarz zapełniony jest już do 2020 roku, a na 2021 rok pojawiają się już następne propozycje. Tym bardziej się cieszę, że udało się zorganizować recital w Szczecinie. Jest to dla mnie ważne również ze względu na to, że będę miał tam możliwość zaśpiewania po raz pierwszy Pieśni biblijnych Dworzaka. Będę je wykonywać również pod koniec maja w Musikverein w Wiedniu i stąd też pomysł na to, by przed wiedeńskim koncertem zaprezentować te piękne pieśni w Szczecinie. Oprócz tego w pierwszej części będę śpiewał jeszcze trzy pieśni Karłowicza, a w drugiej części pojawią się arie operowe.

Od czego zależy dobór repertuaru koncertowego, jest on podyktowany aktualnymi zainteresowaniami muzycznymi?

– Dobór repertuaru jest podyktowany tym, co aktualnie śpiewam na świecie. Role, w których aktualnie występuję , w których najlepiej się czuję. Oczywiście nie jest to pełen repertuar, bo nie sposób w ciągu jednego wieczoru zaprezentować wszystkiego. Staram się nie tylko „iść na efekt”, czyli śpiewać tylko tzw. szlagiery, ale zaprezentować również coś, co jest bliskie mojemu sercu – właśnie pieśni, które ze względu na brak czasu coraz rzadziej mam okazję wykonywać, kiedy tylko mogę staram się dołączać je do swoich recitali. W przyszłym roku w Turynie zaprezentuję włoskiej publiczności cykl „Kindertotenlieder” Mahlera pod batutą Nicola Luisottiego.

Czy w przyszłym sezonie ma Pan jakieś plany związane z Polską?

– W przyszłym sezonie niestety nie mam żadnych podpisanych kontraktów, ponieważ nie ma mnie w Polsce. W tym momencie prowadzone są jedynie rozmowy na temat mojego recitalu w Operze Narodowej w 2019 roku i mam nadzieję, że ten projekt uda się zrealizować. Kiedy tylko mogę, zawsze chętnie wracam do kraju,  boleję nad tym, że ze względu na stałą nieobecność w Polsce moje kontakty z polską publicznością są dość ograniczone

Czyli dołącza Pan do pozostałych naszych operowych gwiazd, które jeśli w ogóle występują w kraju, to tylko na koncertach, a nie w spektaklach…

– Z przyjemnością śpiewałbym w spektaklach, natomiast czasu jest tak bardzo mało, że łatwiej jest zrealizować koncert, bo udział w spektaklach jest dłuższy biorąc pod uwagę okres prób i realizacji. Mam jednak nadzieję, że uda mi się wrócić na scenę Opery Narodowej z jedną z ról, które obecnie wykonuję na świecie. To wszystko zależy jednak od dyrekcji i od tego, czy uda się znaleźć na to czas.

Czy to prawda, że wystąpi Pan za to w „Halce” w Wiedniu?

– Nie mogę tego jeszcze potwierdzić, są prowadzone takie rozmowy, ale nie wiem jeszcze czy uda się pogodzić terminy. O tym projekcie rozmawiamy z Piotrem Beczałą od dwóch lat, ale czy zostanie on zrealizowany z moim udziałem, czy nie, to się okaże. Uważam, że to fantastyczne, że taki projekt powstał i że wiedeńska publiczność będzie miała okazję zobaczyć tę polską operę.

To w dużej części na pewno będzie też polska publiczność :-). Mówi Pan o ściśle zapełnionym kalendarzu i faktycznie w sezonie 2018/2019 ma Pan zaplanowane aż trzy produkcje w Met…

– Tak, z czego z jednej już zrezygnowałem. Zrezygnowałem z „Madame Butterfly” w Metropolitan Opera, ponieważ otrzymałem propozycję z Paryża zaśpiewania w „Roberto Devereux” i uznałem, że jest to dla mnie dużo bardziej interesująca rola w tym momencie niż rola Sharplessa w „Madama Buttefly”, którą wykonywałem już wielokrotnie. W Metropolitan mam podpisane jeszcze dwa kontakty – na „Cyganerię” i „Manon” Masseneta – będzie to nowa produkcja, transmitowana do kin na całym świecie. Pomyślałem sobie, że jeśli w Metropolitan się nie obrażą, to poproszę o rozwiązanie kontaktu na „Madama Butterfly” i dyrekcja opery przyjęła to ze zrozumieniem. Zadebiutuję w roli hrabiego Nottingham, a będę w tej produkcji występował pod batutą Roberto Abbado, z którym niedługo po raz drugi spotkamy się w Rzymie, bo wcześniej pracowaliśmy razem przy „Don Pasquale” w Walencji. W Rzymie robimy „Zbójców” Verdiego i to też jest przypadek, ponieważ La Scala przełożyła produkcję „Trubadura”, w którym miałem śpiewać na początku przyszłego roku na następne lata. W zamian zaproponowano mi „Aidę”, której ja nie czuję potrzeby śpiewania, dlatego gdy przyszła propozycja z Rzymu na „Zbójców”, wybrałem tą operę. Kolejne sezony są więc bardzo intensywne i muszę wręcz powstrzymywać mojego managera, który wie, że staram się utrzymywać balans pomiędzy normalnym życiem, a karierą, która ma oczywiście swoje przyjemne strony, ale nie jest dla mnie wszystkim.

Pana debiut w Met był przekładany. Te kilknaście spektakli, w których będzie Pan w najbliższych sezonach brał udział, to efekt kumulacji z poprzednich lat?

– Tak, muszę powiedzieć, że chyba jestem urodzony pod szczęśliwą gwiazdą. Dzięki temu, że debiut w Met, który pierwotnie zaplanowany był w 2014 roku, został przełożony, mogłem zaśpiewać w La Scali w „Simonie Boccanegra” obok Placido Domingo. Jeśli jakaś produkcja jest odwoływana, to natychmiast w to miejsce przychodzi nowa, jeszcze bardziej interesująca propozycja. Po odwołaniu w Metropolitan „Fausta” mogłem zadebiutować w tamtejszym teatrze w roli Sharplessa, co było bardzo bezpiecznym debiutem, bo ta rola nie jest jakoś bardzo wymagająca w moim przypadku, choć oczywiście sprawiająca mi wielką przyjemność i ciesząca się dużą sympatią publiczności. Tydzień po rozpoczęciu prób do „Madam Butterfly” pojawiły się kolejne propozycje z Metropolitan. Gdyby nie to, że występowałem teraz w w Tokio w „Łucji z Lammermooru”, to śpiewałbym „Traviatę” w Metropolitan, jednak kontrakt w Japonii był już wcześniej podpisany. Germonta w „Traviacie” zaśpiewam jednak wkrótce w San Francisco pod batutą Nicola Luisottiego, więc wszystko szczęśliwie się układa.

Metropolitan Opera uchodzi za najbardziej liczącą się scenę operową świata. Debiut w tym teatrze i regularne pojawienie się w spektaklach to duży prestiż. Jakie są tego efekty, to oznacza więcej propozycji w Stanach? 

– Ja zawsze powtarzam, że najważniejsze dla mnie jest to, by śpiewać role, które są najlepsze dla mojego głosu i ponowne zaproszenia z teatrów, w których występuję, stanowią potwierdzenie tego, że wybory, które podejmuję, są dobre. Wielką przyjemnością i rozwojem jest dla mnie przyjmowanie nowych ról. Występy w Stanach stanowią pewnego rodzaju wisienkę na trocie, są potwierdzeniem tego, że to co robię jest na najwyższym poziomie, natomiast to nie jest celem samym w sobie. Celem jest, aby ciągle się rozwijać, pokazywać się publiczności w kolejnych rolach, być coraz lepszym i prezentować cały czas wysoki poziom. Staram się inspirować mojego managera do tego, bym miał jak najwięcej kontraktów w Europie, bo wtedy łatwiej jest mi przylatywać między spektaklami do domu. Śpiewanie w Stanach Zjednoczonych jest bardzo miłe i jest to pewne potwierdzenie statusu mojej kariery i efekt sukcesów, które udało mi się odnieść.

Wydaje się, że bardzo rozsądnie podchodzi Pan do doboru ról i propozycji, które Pan przyjmuje… 

– Ten zawód jest dla rozsądnych i myślących, nie można łapać stu srok za ogon, trzeba mądrze i rozsądnie podejmować decyzje dotyczące doboru ról.

A te decyzje podejmuje Pan ze swoim nauczycielem, konsultantem?

– Ja nie mam już nauczyciela, raczej sam uczę, jeśli mam odrobinę czasu. Jeżeli konsultuję z kimś decyzje, to jest to moja żona, która też jest artystką i doskonale zna mój głos. Rozmawiam również z managerem, który również jest świadomy tego, jak śpiewam i w jakim repertuarze czuję się najlepiej, ale ostateczną decyzję podejmuję sam, bo wiem na co jestem gotowy i do czego dojrzałem, a na jakie role mam jeszcze czas. Hrabiego Nottingham miałem śpiewać już kilka lat temu, ale w tamtym momencie nie byłem na to gotowy i dopiero teraz będę występować w „Roberto Devereux” w Paryżu, negocjowany jest też kolejny kontrakt w San Francisco. To są procesy, przemyślenia, które są we mnie – wiem doskonale, co chcę śpiewać i w jakim repertuarze mój głos najlepiej brzmi. Włoskie belcanto, Verdi – cały czas w tym czuję się najlepiej.

Jak długo przygotowuje się Pan do nowej roli? Poświęca Pan na to wakacje, czy w trakcie sezonu też jest na to czas?

– W trakcie sezonu, w każdej wolnej chwili. Mam teraz właśnie trochę wolnego czasu i przygotowuję „Gianni Schicchi”, „Bal maskowy”, „Jolantę” Czajkowskiego. Następne tytuły to „Luiza Miller” i „ Vespri Sicilliani” Verdiego – jest tego dużo na następne lata. To, ile czasu zajmuje przygotowanie roli zależy oczywiście od jej objętości, ale zazwyczaj przygotowanie, nauczenie się pamięciowe roi zajmuje mi około dwóch tygodni. Jest to efekt dobrej pamięci muzycznej i ciągłego treningu, ponieważ w ciągu sezonu muszę pamiętać wiele ról. Później następuje oczywiście dłuższy proces pracy nad interpretacją, budową roli i próby w teatrze.

Jak Pan ocenia, kiedy nastąpił taki przełomowy punkt w Pana karierze, od którego wszystko się zaczęło?

– Wiele było takich momentów. Na pewno jednym z nich był debiut w Operze Narodowej w tytułowej roli Oniegina, po czym przyszło zaproszenie od Daniela Barenboima do berlińskiej Staatsoper – również do zaśpiewania tej partii. Przełomowe były zastępstwa takie jak w Covent Garden czy Salzburgu za Placido Domingo, które są bardzo głośne, bo „wchodzimy w buty” wielkiej żyjącej legendy. Oczekiwania publiczności, która kupiła bilety na Placido Domingo, były bardzo duże, a w zamian na scenę wchodzi tak zwany no name. Oczywiście byłem znany już z innych scen, ale nie byłem jeszcze aż tak popularny.W Salzburgu nigdy wcześniej nie śpiewałem. Owacje, które towarzyszyły mojemu występowi tam, dały mi wielką satysfakcję. W kolejnych spektaklach stres był już mniejszy, bo wiedziałem, że udało mi się sprostać oczekiwaniom, a recenzje były bardzo dobre. Kolejne kroki to La Scala, Metropolitan – to są takie momenty, które nadały niesamowitego tempa mojej karierze. Mogę powiedzieć, że jestem szczęściarzem, bo karierę międzynarodową zacząłem w 2009 roku, występem w „Królu Rogerze” w Gran Teatre del Liceu w Barcelonie, zanim jeszcze śpiewałem Oniegina w Berlinie. Później, w ciągu następnych 4 lat otrzymałem zaproszenia od od najważniejszych teatrów operowych na świecie – Covent Garden, La Scala, Paryż, Metropolitan.

Czy na tym etapie kariery odczuwa Pan jeszcze stres przed wejściem na scenę? 

– Trema jest zawsze, tylko że jest to taka trema mobilizująca, a nie trema paraliżująca. Ja jestem od dziecka na scenie i wiem, że to co robię, robię świadomie i wiem, jak posługiwać się moim instrumentem, czyli głosem. Trema determinuje również naszą koncentrację, ponieważ podczas śpiewania musi być zachowana kontrola. Oczywiście my się rzucamy w wir emocji i przeistaczamy się w postać, którą danego wieczoru odgrywamy, ale to musi być mimo wszystko trochę kontrolowane, bo głosu ma nam starczyć na wiele, wiele lat, a nie mamy wystrzelać cały  magazynek, całego naszego arsenału podczas jednego wieczoru. Dlatego to wszystko musi być prawdziwe, pełne emocji, ale świadome.  Zdarzało mi się śpiewać mając 40-stopniową gorączkę, grypę i wtedy trzeba wyjść na scenę i zaśpiewać tak, żeby publiczność nie wiedziała o problemach i to jest dopiero sztuka.

Bywa Pan czasem na spektaklach w Warszawie?

– Bardzo rzadko. Ostatnim spektaklem, który widziałem, a który mi się bardzo podobał, była premiera „Strasznego dworu” w reżyserii Pountney’a. Od tego czasu nie miałem okazji widzieć żadnej produkcji na polskiej scenie.

Wcześniej jednak występował Pan w Warszawie, teraz można Pana zobaczyć na głównych światowych scenach. Jak Pan ocenia kondycję polskiej opery?

– Kondycja polskiej opery jest dobra, mamy tutaj jedynie o tyle trudność, że polskie teatry są finansowane z centralnego budżetu – czy to z Ministerstwa Kultury, czy to budżetów regionalnych i dlatego też teatry nie mogą planować swoich kalendarzy zbyt daleko. Mamy za to dobre orkiestry, mamy fantastycznych dyrygentów, reżyserów, którzy odnoszą też coraz większe sukcesy na świecie i jedyna różnica to są możliwości finansowe, bo śpiewaków mamy bardzo zdolnych i poziom spektakli jest bardzo wysoki.

A dostrzega Pan różnice pomiędzy publicznością w różnych krajach?

– Są oczywiście minimalne różnice, jeżeli chodzi o reakcje podczas spektakli czy po spektaklach. Wróciłem dopiero co z Tokio, gdzie z takim uwielbieniem dla śpiewaków już dawno się nie spotkałem. To bardzo piękne, ponieważ chyba od czasów mojego występu w Hamburgu czy nawet w Salzburgu nie rozdałem tak wielu autografów, jak właśnie w Japonii. A co jest też bardzo miłe, fani japońscy przychodzą często z prośbą o autografy ze zdjęciami, o istnieniu których bym się nie domyślał, czy też z nagraniami CD czy DVD, które już dawno nie są dodrukowywane. Sztuka jest uniwersalna i muzyka jest uniwersalna, więc te reakcje oprócz małych niuansów są bardzo podobne i mogę się tylko cieszyć, że podczas moich spektakli zawsze są one żywiołowe i głośne na koniec. I odpukać zawsze jest to aprobata, nigdy buczenie.

Znajduje się Pan obecnie na szczycie, razem z Aleksandrą Kurzak, Piotrem Beczałą, Mariuszem Kwietniem. Kto jeszcze z polskich śpiewaków ma szansę trafić do tego elitarnego grona?

– Jesteśmy w tej dziedzinie potęgą. Bardzo często mówię o tym, że nigdy w historii polskiej opery nie zdarzyło się, żeby w jednym sezonie w głównych rolach wystąpiło aż czterech polskich śpiewaków w Metropolitan Opera, czyli Piotr Beczała, Ola Kurzak, Marusz Kwiecień i ja. Jestem pewny, że to się jeszcze powtórzy niejednokrotnie, że spotkamy się z moimi kolegami i koleżankami na tej scenie i na wielu innych. Kolejni śpiewacy z pewnością  będą wchodzić na te sceny – Rafał Siwek , Tomek Konieczny i wielu innych.Możemy śmiało powiedzieć, że obecnie jesteśmy w tej dziedzinie światową czołówką. Oczywiście przed nami było wielu znakomitych śpiewaków, takich jak Teresa Żylis – Gara, Wiesław Ochman, Andrzej Dobber, wcześniej Adam Didur  Jan Kiepura bracie Reszke i  inni.

A czy Państwo należąc już do tej światowej czołówki wspieracie również młodszych, wchodzących dopiero w ten zawód?

– Oczywiście. Mam częstą styczność z młodymi śpiewakami, którzy przychodzą do mnie na konsultacje. To jest dla mnie zawsze wielka satysfakcja, kiedy mogę podzielić się moją wiedzą i doświadczeniem z tymi młodymi już śpiewającymi artystami , wchodzącymi na te najważniejsze sceny europejskie, czy amerykańskie. Ucząc innych udoskonalam, również siebie ,.Miałem szczęście, że pracowałem z bardzo dobrymi pedagogami, jak Jerzy Knetig, Kałudi Kałudow, poznałem wielu wybitnych śpiewaków śp. Halina Słonicka, Zdzisława Donat, Krystyna Szostaek – Radkowa,Ryszard Karczykowski i wielu innych wokalistów którzy uczyli podczas moich studiów w Warszawie i od każdego z tych artystów coś skorzystałem, coś brałem, coś podsłuchałem. Proces dzielenia się z następnymi pokoleniami jest bardzo ważny i ci najmądrzejsi, najlepsi na pewno z tego skorzystają. Na pewno nie jestem w stanie każdemu wszystkiego przekazać, czy każdego nauczyć, bo to jest tak jak z ziarnem, które wyrośnie na pewnej glebie, a na innej  nie, ale staramy się wspierać te następne pokolenia. Nie tylko w kraju, bo przychodzą do mnie młodzi ludzie. z całego świata

Wydaje się Panu, że obecnie młodym ludziom jest trudniej zaistnieć, że poza talentem ważna jest obecnie umiejętność pewnego marketingowego kreowania własnej osoby?

– Cały czas wierzę w to, że talent jest najważniejszy. Mam nadzieję, że tak jest. Talent powinien być na pierwszym miejscu, bo scena operowa weryfikuje, kto powinien być śpiewakiem operowym, a kto tego zawodu nie powinien wykonywać. Oczywiście są pewne niebezpieczeństwa, jeśli skupilibyśmy się tylko na transmisjach kinowych, to wtedy te mikrofony, które nam towarzyszą pomagają wielokrotnie śpiewakom, którzy brzmią świetnie w kinie, czasem może być dużo gorzej na żywo, ale to już są wybory moich kolegów i koleżanek, którzy też świadomie podejmują swoje decyzje, które role powinni śpiewać, a które nie. Czy młodzi ludzie mają trudniej? Każde czasy niosą ze sobą jakieś inne trudności, inne rzeczy, z którymi trzeba się zmagać. Na pewno przez to, że żyjemy w otwartej Europie młodym jest łatwiej, mi już było łatwiej, bo też zaczynałem karierę, kiedy nie było granic w Europie, czyli jest to pewna łatwość podróżowania, możliwość uczenia się, zdobywania doświadczenia. W tym wszystkim jest bardzo ważna osoba managera, który może pomóc, ale może też zaszkodzić. To musi być osoba, która myśli nie tylko o robieniu pieniędzy, ale o budowaniu pozycji artysty, żeby na początku młodemu artyście doradzić, jakie role powinien śpiewać, żeby zbyt szybko nie sięgał po repertuar dramatyczny. Dużo zależy też od samego śpiewaka, trzeba myśleć, trzeba słuchać swojego organizmu, żeby zbyt szybko nie dać się ponieść huraoptymizmowi i nie przyjmować ról, które nie są właściwe w danym czasie. Przede wszystkim nie można postarzać głosu, nie można kogoś imitować, zawsze trzeba używać swojego głosu.

Po koncercie w Szczecinie gdzie będzie można Pana zobaczyć?

– W najbliższym czasie zapraszam do Barcelony, gdzie będę śpiewał Hrabiego  di Lunę w „Trubadurze”. Następnie zapraszam do San Francisco na „Traviatę”, potem do Paryża na „Cyganerię”, gdzie nawet drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia będę miał spektakl, więc jeśli ktoś będzie tam spędzać święta Bożego Narodzenia to może wybrać i spotkać ze mną 🙂 .Po sylwestrze wybieram się od razu do Rzymu na „Zbójców”, potem jest zaraz „Gianni Schicchi” w Paryżu i wiele kolejnych produkcji. Wszystkie bieżące, potwierdzone informacje można znaleźć na stronie internetowej.

Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę powodzenia w Szczecinie i w trakcie kolejnych projektów.

– Dziękuję i zapraszam do Szczecina.

O autorze