Moc muzyki, moc talentu

5

Jakoś tak się złożyło, że nigdy nie widziałam „Mocy przeznaczenia” Verdiego na scenie. Trzeba przyznać, że polskie teatry operowe nie stworzyły mi do tego wielu okazji: opera prezentowana była w ostatnim 40-leciu tylko przez Teatr Wielki w Poznaniu (1991, wznowienia w 1997 i 2008), Teatr Wielki w Łodzi (2004) i Operę Śląska w Bytomiu (2017). Zatem połączenie możliwości zobaczenia i wysłuchania tego dzieła na żywo w Operze Bastille w Paryżu z udziałem Rafała Siwka w partii Ojca Guardiano, jakby stworzonej specjalnie dla mojego ulubionego basa, było przemożnym impulsem do zaplanowania wyprawy do Paryża. Opera Paryska zaprezentowała aż dziesięć spektakli wznowionej inscenizacji Jean-Claude Auvray’ego w terminie od 6 czerwca do 9 lipca, mnie wraz z koleżanką udało się być na ostatnim przedstawieniu lipcowym.

Rafał Siwek jako Padre Guardiano, fot. Julien Benhamou

Reżyseria Jean-Claude Auvray’ego nie przeszkadza, ale też niespecjalnie pomaga dziełu, jest poprawna, raczej statyczna, prosta, można rzecz – oszczędna w środkach tak inscenizacyjnych, jak i reżyserskich. Ktoś złośliwy ocenił ją jako „Moc przeznaczenia” w dobie kryzysu. Rzeczywiście pod względem scenograficznym jest to produkcja dość skromna, ale czysta i zrozumiała. Pochyła ku przodowi scena była jedynie przesłaniana płótnami zawieszonymi na sztankietach: w pierwszej scenie (nie poprzedzonej uwerturą, którą zagrano dopiero po niej) były to namalowane ściany domu rodu Calatrava, później namiot Don Alvara na polu bitwy i mur, na którym napis „Viva la guerra” (cytat z arii Preziosilli) przekreślono i zastąpiono napisem „Viva V.E.R.D.I.”. To ostatnie i kostiumy miały sugerować, że akcję opery przeniesiono w czasy walki o zjednoczenie Włoch (zabawne, bo rok temu oglądałyśmy na Arenie w Weronie „Nabucca”, też z udziałem Rafała Siwka, także rozegranego w czasach Risorgimento). Ponadto jedynymi elementami scenografii były stół lub stoły oraz wielki krucyfiks, wiszący lub leżący na podłodze w scenach w klasztorze. Grały właściwie jedynie kostiumy, choć także stonowane kolorystycznie: szare i granatowe mundury dwóch armii, białe habity mnichów i nieco bardziej pstrokate tłumu gromadzącego się wokół Preziosilli w momentach zabawy żołnierzy i ludu. W tym obrazie wystąpił też balet wykonujący stylizowane hiszpańskie i włoskie tańce, ale oprócz wyróżniającej się precyzją i stylowością wykonania głównej pary raczej nie zachwycał. Trzeba też przyznać, że reżyserskie poprowadzenie śpiewaków czy wykreowanie jakiś bardziej złożonych relacji między nimi, albo w tej inscenizacji rozwiało się przy wznowieniu, albo nigdy nie istniało. W zależności od scenicznego talentu każdego solisty postaci były mniej lub bardziej „żywe” i naturalne, jednak tylko w nielicznych momentach można było mówić o prawdziwych emocjach widocznych na scenie.

„Moc przeznaczenia” Verdiego w Opera Bastille, fot. Katarzyna Gardzina

Można i trzeba było skoncentrować się na muzyce, która przecież jest w operze głównym i wystarczającym nośnikiem emocji. Maestro Nicola Luisotti, który przygotował wznowienie i prowadził spektakle był w swojej interpretacji bardzo skrupulatny i precyzyjny, ale jak na nasz gust trochę zbyt zachowawczy i powściągliwy. Wprawdzie muzyka Giuseppe Verdiego brzmiała pod jego batutą stylowo, ale w momentach bardziej dramatycznych, w tym w uwerturze, brakowało jej pazura – chciało by się więcej rozlewności i, nomen omen, mocy. Świetny był chór zarówno w nastrojowej i subtelnej scenie w klasztorze jak i pełnej wewnętrznego nerwu scenie w obozie wojskowym, brawurowo śpiewający wraz z Preziosillą „Rataplan”. Sama wykonawczyni partii markietanki Preziosilli Varduhi Abrahamyan także przypadła nam do gustu – rzadko dziś słyszany „prawdziwy” mezzosopran, w dodatku z nerwem scenicznym. Występ Carla Cigni’ego w roli markiza Calatrava utkwił nam w pamięci tylko z powodu raczej brzydkiego dźwięku, więc miło, że librecista szybko „zabił” tę postać. Fra Melitone, braciszek w zakonie, w którym schroni się najpierw Leonora, a potem Don Alvaro, ma być z założenia postacią plebejską i zabawną, w kontraście do Padre Guardiano, ale nie do końca przepadam za scenicznym jej „dośmieszaniem”. Gabriele Viviani zebrał wiele bardzo pochlebnych recenzji, ale chyba raczej za to, że dzięki działaniom scenicznym, na tle surowej i oszczędnej reżyserii jego postać wydaje się bardzo wyrazista i żywiołowa. Śpiewał swobodnie i z zacięciem aktorskim, ale czy aż tak znakomicie… Amerykański tenor Brian Jagde (Don Alvaro) zachwycał wspaniałymi wysokimi dźwiękami forte śpiewanymi bez wysiłku, natomiast w całości partii czuło się pewne braki interpretacyjne, zwłaszcza brak wyczucia legato i Verdiowskiej frazy. Nie jest to także artysta o naturalnych predyspozycjach aktorskich, więc w pierwszej scenie z Leonorą brak było między zakochanymi przysłowiowej „chemii”.  Niewątpliwie to jednak śpiewak, na którego warto zwrócić uwagę. Rolę Leonory w Opera Bastille wykonywały w tym przedstawieniu dwie sopranistki: Anja Harteros i Elena Stikhina, my miałyśmy okazję posłuchać tej drugiej. Rosjanka rozporządza jasnym i świetlistym, choć mocnym głosem, czuje też Verdiego, jednak do końca pozostała w naszych oczach Leonorą z I aktu – przerażona i zagubioną dziewczyną, a nie dojrzałą po latach cierpień, pełną dramatyzmu kobietą z finału. Trzeba przyznać, że słucha jej się z prawdziwą przyjemnością: posłuchałabym jej jako Tatiany lub Mimi (będzie śpiewała te partie w przyszłym roku). Największą i bardzo przyjemną niespodziankę sprawił Željko Lučić w partii Don Carla. Serbskiego barytona uważam za utalentowanego, ale bardzo nierównego w swoich występach śpiewaka, zdarza mu się być w fatalnej formie głosowej. W Paryżu było słychać, że lekko oszczędza głos i nie osiąga wysokich dźwięków z pełną mocą, ale jak dobry gospodarz zachował co najlepsze na koniec i w drugim duecie „pojedynkowym” z Don Alvarem prawdziwie błysnął swobodą, dramatycznym wyrazem i kreacją postaci.

„Moc przeznaczenia” Verdiego w Opera Bastille, fot. Katarzyna Gardzina

Padre Guardiano może nie jest postacią pierwszoplanową w sensie dramaturgicznym (fatalny trójkąt tworzą Leonora, Don Carlo di Vargas i Don Alvaro), ale muzycznie na pewno tak. Jak wspomniałam na początku ta partia (choć nie przyozdobiona arią) wydaje się być idealnie skrojona dla Rafała Siwka z jego aksamitnym basem, o którym już w 2001 roku pisałam, że „zdaje się wyrażać całą harmonię świata”. Ta harmonia, tajona łagodność, a jednocześnie spokój i stanowczość Ojca Guardiano znalazła w polskim śpiewaku na scenie Bastille świetne upostaciowienie. Nawet podczas pozornej scenicznej bezczynności widać było, że przełożony zakonu rozważa jakieś ważne kwestie w myślach lub modli się, bo artysta nie pozwala sobie na „prywatność”, gdy nie ma konkretnych zadań aktorskich. Wokalnie – znakomity, ze swobodą, ale starannie prowadzący frazę i doskonale partnerujący Leonorze – sprawiał wrażenie jedynej ostoi i świecie rządzonym przez nieprzewidywalne przeznaczenie. Głos gęsty, leciutko szlachetnie matowy w piano, spiżowo brzmiący w forte, a przy tym o tak charakterystycznej barwie, że słyszalny nawet wśród chóru zakonników. Dla takich występów polskiego artysty warto przemierzyć wiele kilometrów, co nie zmienia faktu, że chciało by się mieć częstsze okazje do słuchania go również w Polsce i to w tak znakomitym repertuarze oraz scenicznym wcieleniu.

„Moc przeznaczenia” Verdiego w Opera Bastille, fot. Katarzyna Gardzina

Katarzyna Gardzina

O autorze