Miłość ci wszystko wybaczy, czyli „Księżniczka Czardasza” w Operze Śląskiej

5

„Księżniczka Czardasza” to jeden z najbardziej popularnych tytułów operetkowych i szczytowe osiągnięcie Emmericha Kálmána. Choć raczej nie jestem wielką wielbicielką gatunku, bywa że mam ochotę posłuchać czegoś lżejszego, a dzieło Kálmána aż skrzy się od przebojów takich jak słynny czardasz Sylvii czy „Artystki z Variete”, „W rytm walczyka serce śpiewa”, „Choć na świecie dziewcząt mnóstwo”, które potrafi zanucić niemal każdy. Okazją do przypomnienia tych popularnych melodii był gościnny występ Opery Śląskiej w Dąbrowie Górniczej, która jest moim rodzinnym miastem.

Mimo, że od premiery spektaklu na bytomskiej scenie minął już ponad rok, mogąca pomieścić ponad sześćset osób sala Pałacu Kultury Zagłębia w ostatnią niedzielę dosłownie pękała w szwach.

W inscenizacji Pii Partum miłosne perypetie węgierskiej szansonistki Sylvii Verescu i księcia Edwina rozgrywają się w latach dwudziestych ubiegłego stulecia, których nastrojowy klimat odzwierciedlają przede wszystkim zwiewne kostiumy w stonowanej kolorystyce. Zaskakująco oszczędna jest również scenografia ograniczona w zasadzie do ustawianych w różnej konfiguracji przezroczystych krzeseł i multimedialnej projekcji, w trakcie której obserwujemy sceny z wystawnego balu, zbliżenia na sylwetki i twarze tancerzy. Zwolnione tempo tańca, charakterystyczny makijaż w stylu szalonych lat 20-tych, przymrużone oczy, rozchylone usta – trzeba przyznać, że wyświetlane w tle rozgrywającej się akcji sceny miały w sobie coś hipnotyzującego i zmysłowego.

Zmiany w oryginalnym tekście libretta operetki spowodowały, że zamiast lekkiej komedii otrzymaliśmy  spektakl przepełniony melancholią, prezentujący wystawne i dekadenckie życie elit. W koncepcję reżyserki doskonale wpisał się dyrygent Rafał Kłoczko, który starał się wyeksponować właśnie te bardziej sentymentalne wątki w partyturze i w wielu momentach zrezygnował z szybkiego tempa gry orkiestry. Ciekawym zabiegiem było kilkukrotne wykorzystanie w trakcie wieczoru piosenki „Miłość ci wszystko wybaczy” – największego hitu królowej estrady lat 20-tych, Hanki Ordonówny. Nawiązanie do postaci kabaretowej artystki, która wyszła za mąż za hrabiego Michała Tyszkiewicza wydaje się być nieprzypadkowe, bowiem w ówczesnych czasach był to głośny mezalians, w wyniki którego legenda polskiej sceny zyskała ogromny społeczny awans.

Mocnym punktem przedstawienia byli soliści – Aleksandra Orłowska jako Sylvia Varescu znakomicie odnajdywała się zarówno w prostych piosenkach, jak i tych bardziej wymagających fragmentach dzieła, jednak w jej kreacji postaci brakowało nieco więcej ognia. To samo w zasadzie można powiedzieć o Łukaszu Gaju w roli Edwina – widać, że operetka to żywioł tego śpiewaka, ale nie do końca przekonuje jako amant. Dużo bardziej wiarygodnie jako para sceniczna wypadli Maciej Komandera (Boni) oraz Leokadia Duży (Stasi) pomiędzy którymi czuć było wzajemną chemię i można się domyślać, że dobrze się bawili podczas spektaklu. Spośród obsady wyróżniał się również Zbigniew Wunsch jako Rohnsdorf oraz Bogdan Kurowski, który występował w roli ojca Edwina i zaprezentował się jako wyśmienity komediowy aktor, a przy tym można go pochwalić za nienaganną dykcję, co ma niebagatelne znaczenie w dąbrowskiej sali, która charakteryzuje się dość problematyczną akustyką.

O autorze