Męski świat. „Carmen” z Elīną Garančą i Piotrem Beczałą w Wiedniu

3

Znakomita obsada „Carmen” Bizeta była dla mnie decydującym impulsem do zorganizowania wrześniowego wyjazdu do Wiednia. Główne role powierzono Elīnie Garančy i Piotrowi Beczale, który występował również w przypadającej na czas pandemii premierze tego spektaklu, nagrywanej bez udziału publiczności, jedynie w towarzystwie operatorów kamer i techników.

Przedstawienie w reżyserii słynącego z ekstrawagancji i prowokacyjnych wizji artystycznych Calixto Bieito zjeździło już praktycznie cały świat i wystawiane było m.in. przez teatry w Barcelonie, Londynie, Palermo, Wenecji, Turynie, Bostonie, San Francisco, Paryżu i Oslo. Po 23 latach od debiutu na festiwalowej scenie w Peraladzie, spektakl uchodzi już niemal za współczesny klasyk.

Akcja przenosi widza ze słonecznej Sewilli do otoczonej mroczną legendą portowej Ceuty, będącej hiszpańską enklawą w północnej Afryce. W mieście stacjonują żołnierze, lecz jest ono również terenem działania kontrabandy. To świat kipiący testosteronem, potem i męską żądzą. Napędzani atawistyczną chucią wojacy uganiają się za kobietami, szmuglerzy traktują je niewiele lepiej od przemycanych towarów. Atmosfera jest gęsta od wszechobecnego maczyzmu.

W jednej z najbardziej znaczących scen samotny, niezauważony żołnierz ucieka, zdejmuje mundur i tańczy nago w świetle księżyca. Wydaje się, że to jedyne w trakcie całego wieczoru nawiązanie do męskiej wrażliwości.

Elīna Garanča (Carmen) i Piotr Beczała (Don José) w „Carmen” Bizeta, Wiener Staatsoper, fot. Michael Pöhn

Spektakl jest minimalistyczny, ale efektowny wizualnie. Scenografia ogranicza się do kilku znaczących rekwizytów – flagowego masztu, budki telefonicznej, chętnie wybieranych w czasach frankistowskich przez przemytników mercedesów „beczek”, dominującego w tle byka Osborne’a, który nie tylko jest znakiem handlowym firmy produkującej brandy, ale także stanowi jeden z symboli Hiszpanii. Stereotypowy obraz Andaluzji uwidocznia się również w ubraniach Mercedes i Frasquity, które noszą stroje flamenco, z przymrużeniem oka nawiązując do tego, czego turyści oczekują po wizycie na Półwyspie Iberyjskim. Dramatyczny finał rozgrywa się w zasadzie w pustej przestrzeni obrysowanego kredą na podłodze kręgu. Doprowadzony do ostateczności Don Jose podcina Carmen gardło, a jej zwłoki zostają ściągnięte ze sceny niczym ciało zabitego w korridzie byka.

W ujęciu Bieito Don Jose jest brutalem, który walczy ze swoimi demonami. Obsesyjna miłość i zabójcza zazdrość dręczą go przez cały czas, prowadząc do zgubnego końca. Piotr Beczała za swój występ zebrał największe brawa i zdecydowanie był gwiazdą wieczoru. Dzięki umiejętnemu doborowi ról i nienagannej technice jego głos jest w doskonałej formie, nadal zachwyca urodą i świeżością. Spektakularnie zabrzmiała słynna aria z kwiatkiem, w trakcie której tenor zatraca się bez reszty w swojej fascynacji Carmen, przysięga jej miłość i przypomina o kwiatku, który mu rzuciła. Błagalne “O Carmen je t’aime” było przejmujące. Porywający i pełen namiętności był również duet „C’est Toi! C’est Moi!”.

Elina Garanca uchodzi za jedną z najlepszych współczesnych interpretatorek partii Carmen. Jej głos o rozległej skali imponuje blaskiem, ma piękne brzmienie w średnicy, natomiast w dolnym rejestrze jest zmysłowy i aksamitny. Wydaje się jednak, że ta śpiewaczka o iście królewskiej prezencji stworzona jest bardziej do ról dystyngowanych artystokratek aniżeli do roli ponętnej, niepokornej Cyganki. Jej Carmen jest wyobcowana, lecz z drugiej strony chce czuć się kochana, pożądana, pragnie żyć pełnią życia.

Carmen” Bizeta, Wiener Staatsoper, fot. Michael Pöhn

Bardzo dobrze wypadła również Slávka Zámečníková jako Micaëla. W koncepcji reżysera dziewczyna nie jest tak świętoszkowata jak się ją zazwyczaj przedstawia i młoda sopranistka doskonale poradziła sobie z tym zadaniem. Ciekawe było obserwowanie jej na jednej scenie z Piotrem Beczałą, który w 2019 roku był jurorem na Konkursie Moniuszkowskim w Warszawie, w którym śpiewaczka zajęła II miejsce :-). Zámečníková należy obecnie do ansamblu Wiener Staatsoper i jest bardzo trafionym wzmocnieniem zespołu teatru. Aria „Je dis que rien ne m’epouvante” w jej wykonaniu była bardzo wzruszająca.

Również Roberto Tagliavini z dużą pewnością siebie zaśpiewał arię torreadora, będąc godnym następcą występującego w premierze Erwina Schrotta.

O autorze