Mariusz Kwiecień: Zawsze wiedziałem, że chcę robić coś „na maksa”

1

Baryton, na którego spektakle ściągają ludzie z całego świata i od wielu sezonów jedna z największych gwiazd opery. Dla mnie osobiście artysta niezwykle ważny, gdyż to dzięki niemu i transmisjom kinowym pokochałam tę dziedzinę sztuki. Z Mariuszem Kwietniem spotkałam się w Barcelonie, gdzie występował w roli Don Giovanniego, która przyniosła mu międzynarodową sławę.

Spotykamy się w Barcelonie, gdzie występujesz w ponownie w produkcji Kaspera Holtena, która kilka lat temu wystawiana była w Londynie. Lubisz wracać do starszych inscenizacji, czy to te nowe są dla Ciebie większym wyzwaniem?

– Lubię dobre produkcje i nie ma dla mnie znaczenia, czy jest to nowa realizacja, czy powrót do wcześniejszej. Zrobić dobrego „Don Giovanniego” czy „Wesele Figara” nie jest wcale łatwo, o wiele prostsze jest to w przypadku „Cyganerii” czy „Toski”, bo w tych operach akcja jest bardziej realistyczna. W operach Mozarta mamy zazwyczaj mnóstwo recytatywów i dość skomplikowane sploty wydarzeń i żeby nie zamydlić i nie zniszczyć formy, którą stworzyli Da Ponte z Mozartem, trzeba mieć mózg nie od parady. Produkcja Holtena jest wyjątkowa i powrót do niej jest dla mnie wielką przyjemnością. DVD z tego spektaklu w Londynie otrzymało nagrodę i zdobyło ogromną popularność. Cieszę się, że za rok znowu będę miał okazję wrócić do tego przedstawienia w Londynie. W nadchodzącym sezonie mam w planach również „Don Giovanniego” w Dallas, gdzie z kolei wystawiana będzie produkcja z Chicago, również bardzo dobra. To już chyba ostatnie spektakle „Don Giovanniego” w mojej karierze, na ten moment nie mam podpisanych więcej kontraktów na tę rolę.

Jak to możliwe, przecież jesteś w niej najlepszy?!

– Mam już swoje lata, poza tym śpiewałem Don Giovanniego już chyba wszędzie i w teatrach chcą, żebym wracał z nowym repertuarem. Do tej pory zaśpiewałem około 125 spektakli w tej roli, myślałem, że dobiję do 150-go spektaklu, ale może jeszcze się uda i po 50-tce trafi się jakaś propozycja.

Na pewno! Z żalem rozstajesz się z tą rolą, czy czujesz, że już nadszedł ten czas?

– Zaczynam powoli czuć, że mnie to bardzo dużo kosztuje, bo w tej operze jest bardzo duży poziom emocji. Dodatkowo muzyka ma bardzo szybkie tempa, jest w niej pełno recytatywów, które bardzo męczą głos. W tym momencie wolę zaśpiewać dłuższą kantylenę, dłuższą linię. To dość naturalne u każdego śpiewaka, że w miarę upływu lat zmienia się repertuar i to, co dla głosu jest wygodne. Potrzebujemy również trochę świeżości w tym, co robimy, nie można całe życie śpiewać Don Giovanniego. Być może za jakiś czas wrócę do tej roli, jeśli nadarzy się okazja.

Czy nowe role do repertuaru wprowadzasz z jakąś określoną częstotliwością?

– Nie mam z góry założonej określonej częstotliwości, ale uważam, że dobrze jest raz na jakiś czas wziąć nową rolę. Na początku mojej kariery dość intensywnie uczyłem się nowych ról, a później od czasu do czasu włączałem jedną. W zeszłym roku po raz pierwszy zaśpiewałem trzy nowe opery – „Poławiaczy pereł”, „Roberto Devereux” i „Faworytę”, z czego dwie wyszły już na DVD. Wolałbym wcześniej kilka razy sobie zaśpiewać w różnych produkcjach i dopiero później nagrać DVD, ale tak się złożyło. Aktualnie przygotowuję „Makbeta”, „Bal maskowy” i „Simona Boccanegrę”. Chciałbym namówić dyrektora Nowaka [dyrektora naczelnego Opery Krakowskiej – przyp. red.], żeby wystawił „Simona Boccanegrę” za dwa lata w Krakowie.

Chcesz debiutować w tej roli w Krakowie, bo tam jesteś u siebie?

– W pewnym sensie tak. To jest mój teatr, w którym czuję się bardzo dobrze i jestem bardzo serdecznie przyjmowany. W Krakowie będę również mniej skrępowany, gdyby się okazało, że nie czuję się dobrze w tej roli. Nie sądzę, aby tak się stało, bo próbowałem już ją śpiewać i bardzo mi ona pasuje, ale będzie mi poręczniej śpiewać ją po raz pierwszy u siebie. Później chciałbym zaśpiewać tę partię w kilku amerykańskich teatrach, ale wiem, że na całym świecie jestem znany jako śpiewak mozartowski i belcantowy, więc z repertuarem verdiowskim muszę się powoli przebijać w świadomości dyrektorów teatrów.

Czyli to wygląda tak, że uczysz się jakiejś roli i potem proponujesz ją dyrekcji teatrów?

– Różnie to jest. Śpiewak dobrej klasy sam dobiera sobie repertuar, który chce śpiewać. Na początku kariery śpiewałem to, co oferowały mi teatry – gdy jest się młodym i zdobywa się świat, akceptuje się warunki teatrów. W pewnym momencie przychodzi etap, że jesteś rozpoznawanym i chętnie oglądanym przez publiczność śpiewakiem i wtedy wspólnie z dyrekcją ustala się repertuar. Są teatry takie jak Metropolitan Opera, w których żeby dostać kontrakt, trzeba udowodnić swoje umiejętności śpiewając daną rolę na świecie, a są takie jak Barcelona, Madryt czy Monachium, w których dyrektorzy pytają mnie, co bym chciał zaśpiewać i dla mnie włączają daną pozycję do repertuaru teatru.

Ale „Poławiaczy pereł” przed Metropolitan Opera chyba nigdzie nie śpiewałeś?

– Śpiewałem jedynie koncertową wersję tej opery i był to tylko jeden spektakl, bo zachorowałem. W „Poławiaczach pereł” nie ma większego zagrożenia, że coś pójdzie nie tak, bo to nie jest rola tego kalibru jak Simon Boccanegra czy Makbet. To są tytułowe role verdiowskie, dużo śpiewania, mocna, potężna muzyka i sporo pracy nad przygotowaniem postaci od strony psychologicznej. Znasz mnie i wiesz, że uwielbiam pogrzebać w ludzkiej psychice, wyrzeźbić sobie jakąś postać, często również wprowadzam pewne zmiany, na co na przykład pozwala śpiewanie w operach Mozarta. Premierę gramy ściśle według założeń reżyserskich, ale w kolejnych spektaklach wprowadzamy drobne zmiany, bo byłoby nudno, gdybym po raz sto trzydziesty śpiewał dokładnie tak samo i robił taki sam gest. Aby śpiewak czy aktor był wiarygodny, a spektakl był żywy, trzeba to wszystko przeżyć, włożyć w to dużo emocji i energii płynącej z chwili. Oczywiste też jest, że czasem czuję się lepiej, czasem gorzej, więc spektakle są inne. Czasem też jestem Don Giovannim bardziej złym, a niekiedy bardziej flirciarskim.

Te trzy nowe role, o których rozmawiamy, wybrałeś ze względu na swoje aktualne możliwości wokalne, czy odpowiada Ci również charakter tych postaci?

– Jedno i drugie. Kilkukrotnie miałem już propozycję śpiewania Rigoletta, ale według mnie mój głos nie pasuje do tej roli i nie podoba mi się osobowość i charakter tej postaci. Moim marzeniem jest właśnie zaśpiewać Simona Boccanegrę, ale do tej pory myślałem, że zadebiutuję w tej roli dopiero po 50-tce. Czuję się jednak już na siłach i wiem, że po to, by śpiewać dobrze tą partię po 50-tce, muszę zacząć przygotowywać ją już dziś. To nie jest tak, że debiutujesz w danej roli i od razu jest genialnie – zakładając, że po raz pierwszy zaśpiewam Simona Boccanegrę za dwa-trzy lata, do 50-tki nie zostaje mi dużo czasu.

„Simona Boccanegrę” widziałam tylko raz – w Wiedniu, i wydaje mi się, że nie jest to bardzo często na świecie  wystawiana opera – bierzesz to pod uwagę, że nie będziesz mógł jej tak ograć jak „Don Giovanniego” czy „Eugeniusza Oniegina”?

– Nie do końca, poza tym bez przesady – „Simon Boccanegra” jest wystawiany. To, co nie jest wystawiane, to „Król Roger” – walczę o tę operę w teatrach na całym świecie i jest mi bardzo ciężko, bo ludziom często nie podoba się ani tematyka, ani muzyka. Tutaj w Barcelonie kilka lat temu był grany „Król Roger” z Arturem Rucińskim w roli tytułowej. Pytałem w teatrze o opinię i podobało im się wszystko, oprócz muzyki. Publiczność hiszpańska i włoska kocha Verdiego i Pucciniego, na każdym belcantowym, werystycznym czy romantycznym spektaklu widzowie szaleją, a na przykład Mozarta bardzo trudno jest tutaj sprzedać. Szymanowskiego można traktować jako pochodną Mozarta, jest to muzyka w stylu Straussa, bardzo niemiecka w swoim zamyśle kompozycyjnym. To nie jest muzyka południowa, tylko bardziej nasza, wschodnia czy też środkowoeuropejska, co nie odpowiada zupełnie tutejszej mentalności. Taka muzyka może się podobać w Niemczech czy też we Francji. Śpiewałem „Króla Rogera” w Madrycie i mogę powiedzieć, że z sukcesem, ale nie był to taki sukces, z jakim śpiewam na południu inne role.

Wiem, że w 2021 roku w Dallas będziecie wystawiać „Króla Rogera” z Londynu w reżyserii Kaspera Holtena?

– Tak, ale nie tylko. Ja bardzo dużo walczyłem o „Króla Rogera” w każdym miejscu – Wiedeń na pewno go nie wystawi, Metropolitan Opera również, za to prawdopodobnie za kilka lat ta opera pojawi się w La Scali.

To jest nadal rola, która jest Ci najbliższa?

– Wydaje mi się, że jeszcze tak, ale gdy zacznę śpiewać Simona Boccanegrę czy Makbeta, to one będą mnie fascynowały najbardziej.

Nie mogę się doczekać, żeby Cię zobaczyć w tych nowych rolach, ale Simon Boccanegra bardziej mi pasuje do starszej osoby.

– Nie wydaje mi się, żebym był to tej roli za młody. Mam teraz 45 lat, jeśli moja córka miałaby mieć 20 lat, to oznacza, że spłodziłem ją w wieku 25 lat, czyli jest to wiek odpowiedni dla roli ojca. Simon Boccanegra umiera na końcu przecież nie ze starości, tylko otruty przez Paolo (śmiech). Poza tym, jeśli Placido Domingo nie jest za stary na śpiewanie w „Don Carlosie” w Wiedniu, to ja nie jestem za młody na Simona Boccanegrę. Nie wiem czy wiesz, ale mój debiut w La Scali to był książe Otokar w „Wolnym strzelcu” Webera, gdzie w wieku 24 lat występowałem w siwiuteńkiej peruczce i z wielką siwą brodą i moim młodym, pięknym barytonem śpiewałem starca. Około 10 lat temu śpiewałem również rolę Germonta w „Traviacie” w Londynie i wówczas mi to nie do końca leżało, ale uważam, że teraz nadszedł odpowiedni czas na śpiewanie ról ojców.

Z pewnością masz rację, po prostu do tej pory miałeś w repertuarze role młodzieńców.

– Widziałaś mnie zazwyczaj w rolach młodych chłopaków, ale w obecnym „Don Giovannim” mam perukę, która jest trochę siwawa. Poza tym byłaś przecież na „Królu Rogerze” w Krakowie – tam w III akcie grałem naprawdę starego człowieka. To jest ciekawe wyzwanie zagrać bardzo dojrzałą osobę, ale nadal chcę kontynuować to, że zawsze śpiewałem arystokratów – królów, książąt, hrabiów – teraz nadszedł czas na dożę (śmiech).

Przyznam się, że od kiedy dowiedziałam się, że wspominałeś kiedyś o roli w „Demonie” Rubinsteina i poznałam tę operę, marzę o tym, żeby Cię w tym zobaczyć. Jestem trochę zawiedziona, że to nie Ty w nowym sezonie w Gran Teatre del Liceu będziesz śpiewał w tym spektaklu.

– Gdybym wiedział o tym kilka lat temu, że w Barcelonie przymierzają się do wystawienia tej opery, to bym walczył o tę rolę, podobnie jak o rolę Króla Rogera. Dobrze, że zaśpiewał ją Artur Ruciński, bo to jest znakomity śpiewak i przede wszystkim Polak. Rolę Rogera często wykonuje Scott Hendricks i uważam, że to jest dla nas swego rodzaju ujma, bo jest to nasza narodowa opera. Ja zacząłem się uczyć tej roli po tym, jak zmarł Wojciech Drabowicz, który był najlepszym jej wykonawcą, otrzymał też za nią nagrodę po zagraniu w produkcji Trelińskiego. Pomyślałem wtedy, że ktoś musi kontynuować jego dzieło. Wracając do „Demona” to rozmawiałem o tej operze z Mariuszem Trelińskim i postaram się wrócić do tego tematu, ale nie każdego „łapie” ta muzyka. Jest to opera kompletnie nieznana.

Mówiłeś, że teatry chcą, żebyś wracał z nowym repertuarem, że pytają co byś chciał zaśpiewać – więc czemu nie proponujesz „Demona”?

– Tak, ale jak wspominam o tej operze, to padają argumenty, że jest to mało znana, rosyjska opera i nie każdy teatr jest tym zainteresowany.

Rozumiem. W tym sezonie śpiewałeś aż trzy produkcje „Oniegina” i dwie „Don Giovanniego” – nie czujesz się zaszufladkowany jako wykonawca tych właśnie ról?

– To jest tak, że śpiewacy są ustawiani na to, na co nadają się najlepiej. Uważam dość nieskromnie, że jak do tej pory ciężko jest mnie przebić jako Don Giovanniego czy Oniegina, więc dopóki jestem w tym dobry, to dlaczego mam tego nie robić. Gdybym zobaczył kogoś spośród młodych śpiewaków, kto wchodzi na scenę, robi to z sercem i jest w tych rolach wiarygodny – od razu podnoszę ręce i mówię „odchodzę”. Wiadomo, że na początku kariery są różne braki wokalne, ale mimo to od razu można stwierdzić, że ktoś ma potencjał i jest świetny. Nie widziałem i nie słyszałem nikogo, kto mógłby mnie w tych rolach zastąpić.

Tak często bywasz w operze na przedstawieniach „Don Giovanniego” i „Eugeniusza Oniegina”, że możesz to stwierdzić z taką stanowczością?

– Nie, ale oglądam nagrania na YouTube. Jest wielu młodych, znakomitych śpiewaków, ale są kiepscy pod względem aktorskim, albo na odwrót – ktoś świetnie gra, ale nie ma dobrego głosu. Mnie się udało, bo mam dobry głos i jestem dobrym aktorem. Może to, co mówię świadczy o tym, że jestem bardzo wymagający wobec innych, ale wymagam dużo również od siebie. Ludzie, którzy mnie krytykują albo mnie nie lubią pewnie pomyślą, że jestem bufonem, ale ja po prostu stwierdzam fakt i mam do tego prawo. Tym młodym śpiewakom za dużo brakuje, za mało mają jakości i tego czegoś, co po prostu „łapie”. Po obejrzeniu każdego spektaklu „Don Giovanniego” czy „Oniegina” czuję jakiś niesmak, jakiś niedosyt. Szukam ludzi, którzy są wyjątkowi, specjalni, wspaniali. Ostatnio doświadczyłem tego po przedstawieniu „Córki pułku” z Ewą Podleś, tu w Barcelonie – genialny spektakl, świetnie wyreżyserowany, zaśpiewany i zagrany.

Wiem, o czym mówisz, w pogoni za tą wyjątkowością bywam na spektaklach nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Gdy rozmawialiśmy w Krakowie przy okazji przedstawienia „Don Pasquale”, nie miałeś jeszcze żadnych krajowych planów na następny sezon, a teraz widziałam, że w Twoim kalendarzu pojawiło się wznowienie tego właśnie spektaklu w Operze Krakowskiej oraz koncert w Filharmonii Łódzkiej.

– Tak, jeśli tylko mam wolny czas, to zawsze śpiewam w Krakowie – mogę wtedy pobyć trochę w domu i przy okazji zaśpiewać dla rodziny, przyjaciół i fanów. To dla mnie ważne, żeby utrzymywać kontakt z Polską. Do Warszawy wracam za dwa lata z „Onieginem” Trelińskiego i rozmawiamy o tym, w czym jeszcze mógłbym tam wystąpić. Wizje Mariusza są bardzo eksperymentalne, ja z kolei chciałbym przeforsować swoje pomysły, więc zobaczymy, co z naszych rozmów wyniknie. W Warszawie chciałbym zrobić „Króla Rogera” i „Don Carlosa”, którego uwielbiam. Z Operą Krakowską również rozmawiałem o „Don Carlosie” – nie do końca im ten utwór odpowiada, ale zobaczymy – dyrektor Nowak i Tomek Tokarczuk są bardzo otwarci.

Na koncercie w Łodzi wystąpisz z Joanną Woś – macie już ułożony program?

– Nie mamy jeszcze ustalonego programu. W trakcie mojego ostatniego koncertu, który odbył się w Pradze, śpiewałem m.in. „Traviatę” i „Upiora w operze”, żeby ciągle nie powtarzać „Łucji z Lammermooru” i „Don Pasquale”, ale nie wiem, czy w Łodzi nie powrócimy właśnie do tego repertuaru.

Bardzo mnie ucieszyła wiadomość o tym koncercie, ale jeszcze bardziej doceniam to, że spośród najbardziej rozpoznawalnych za granicą polskich śpiewaków, Ty jeden występujesz regularnie w spektaklach w kraju.

– Nie czuję się patriotą, nie uczestniczę w świętach narodowych, nie wywieszam flagi i nie chodzę do kościoła, ale moje nazwisko to słowo, które funkcjonuje tylko w języku polskim i w związku z tym chcąc nie chcąc, jestem rozpoznawany na świecie jako Polak. W kraju mam też swoją publiczność – rzadko się zdarza na świecie, bym miał tak niesamowite przyjęcie, jak w Krakowie i w Warszawie. Nie wiem, czym jest to spowodowane, ale jest to bardzo miłe. Opera Krakowska jest mi bliska z wielu względów. Wiele lat temu umożliwił mi tam debiut „Łucją z Lammermooru” Ryszard Karczykowski, którego do tej pory uwielbiam i bardzo cenię. Z kolei dyrektor Nowak dał mi możliwość zaprezentowania praktycznie wszystkich moich najlepszych ról, dzięki czemu moja rodzina – rodzice, ciotki, wujkowie, brat – nie muszą za mną jeździć po całym świecie, żeby mnie w nich zobaczyć. Do Warszawy z kolei mam sentyment, bo tam kończyłem studia i uczyłem się u profesora Zalewskiego. Myślę o tym, że może kiedyś uda mi się w którymś z tych teatrów zostać dyrektorem artystycznym albo castingowym, bo przecież za 20 lat ludzie, którzy obecnie zarządzają tymi instytucjami odejdą na emeryturę i potrzeba będzie nowych kadr. Zawsze, jak jestem miesiąc czy dwa za granicą, tęsknię do Polski. Nie wiem tak do końca do czego tęsknię, ale jestem tam po prostu u siebie i będąc dłużej w innych krajach męczę się.

Śledzisz na bieżąco to, co dzieje się w kraju?

– Tak, bardzo interesuję się aktualną sytuacją w kraju i gdybym miał więcej czasu, to chętnie wstąpiłbym do jakiejś partii albo stworzył coś nowego. W Polsce obecnie dzieje się tak źle, że potrzeba nowych ludzi z charakterem i wizją, a takich obecnie brakuje w polityce. Moim faworytem był Janusz Palikot, który już w polityce nie funkcjonuje. Oczywiście jestem świadomy jego wad, ale według mnie był to geniusz – z jego mądrością, zdolnością przewidywania, elokwencją i erudycją. Obecnie w Sejmie nie ma polityka tej klasy.

Nie mówmy może już o polityce. Powiedz, jak wygląda Twój czas, kiedy masz spektakle.

– Dzień spektaklu to jest święto, to jest czas, kiedy ja milczę, jestem skupiony i zbieram energię na wieczór. Od początku kariery mam wprowadzony taki reżim, że dzień przed spektaklem i w dzień spektaklu nie istnieję dla nikogo, ponieważ mój głos się męczy i jak rozmawiam dzień wcześniej, to w trakcie przedstawienia mam matowy głos. Nie wyobrażam sobie, żebym nie dawał z siebie 100% zaangażowania. Nawet jak jest źle, jestem chory, to jest to maksimum, jakie w danym momencie mogę z siebie dać. Bycie śpiewakiem operowym to dla mnie styl życia.

Taki reżim musi być trudny do wytrzymania. Czy zawód to Twoja pasja?

– Tym stylem życia zarabiam. Z jednej strony jest to pasja, bo naprawdę znam się na śpiewaniu – nie wszystko oczywiście umiem i mogę zrobić, ale mam niesamowite ucho. Od razu słyszę, czy ktoś da sobie radę w danej roli, przez co jestem bardzo wymagający wobec siebie i innych. Mam dyscyplinę, dużo samozaparcia, ambicję i siłę woli potrzebne do wykonywania tego zawodu. Jak byłem młodszy nie wyobrażałem sobie, że mógłbym być śpiewakiem operowym, ale wiedziałem, że chcę robić coś „na maksa”, a to jest zawód który daje mi taką możliwość. Nie od zawsze chciałem śpiewać w operze, ale odnalazłem się w tym, jest to moja droga i niczego innego nie robię z taką pasją i zaangażowaniem. Gdybym w życiu robił coś innego, to miałbym do tego takie samo podejście. Jeżeli ktoś odpuszcza i nie poświęca się całopalnie swojemu zawodowi, to według mnie nie może wykonywać go dobrze. Wszystkie osoby, które znam i które są świetne w swojej pracy to te, które oddają się jej całkowicie.

Mówisz, że cokolwiek byś nie robił, angażowałbyś się tak samo. To znaczy, że nie lubisz tak naprawdę opery, tylko starasz się dobrze wykonywać swoją pracę?

– Tak, nie mogę powiedzieć, żebym to kochał. Bardziej jestem zakochany w spełnianiu się w swoim zawodzie niż w swoim zawodzie. Nie lubię opery, znam się na operze. Cokolwiek bym nie robił, w pełni bym się angażował, a moje życie potoczyło się tak, że pracuję w operze.

A gdybyś robił co innego, to co by to mogło być?

– Lubię wszystkie twórcze sprawy i z przyjemnością zajmuję się wyposażeniem wnętrz. Wynajduję nowe miejsca, nowe apartamenty, mieszkania, które potem urządzam. Nie jestem w tym profesjonalny, ale na pewno mam dobry smak i gust i gdybym nie mógł śpiewać, to bym się skupił na nauce tego zawodu przez kilka miesięcy i otworzył jakieś biuro designerskie.

Czy w takim razie o muzyce techno mógłbyś powiedzieć, że ją kochasz?

– Muzyka techno to takie uogólnienie, kocham również house, lounge, world, czyli etniczne naleciałości w muzyce techno, połączenie jazzu z loungem, z muzyką house. To jest taka trochę psychodeliczna muzyka, można ją określić jako ambitna elektroniczna muzyka do słuchania. Nie znoszę hip hopu i rapu, ale cenię poszczególnych wykonawców za to, co robią. Muzyka syntetyczna, elektroniczna to jest to, co mnie pochłania całkowicie i potrafię przy niej płakać. Słucham jej na słuchawkach z głośnością ustawioną na full i odpływam… To dla mnie kompletna ezoteryka.

W operze też wykorzystywana jest muzyka syntetyczna, jak na przykład w „Czarodziejskiej górze” Mykietyna. Myślałeś kiedyś o tym, żeby śpiewać muzykę współczesną?

– Nie znoszę muzyki współczesnej. Dla mnie muzyka współczesna zakończyła się na „Królu Rogerze” – to jest najbardziej współczesna rzecz, jaką mogłem zaśpiewać i nic bardziej współczesnego nie zaśpiewam, bo mi się to nie podoba. Nie usłyszałem nic takiego, co by mnie pochłonęło.

Jak masz wolne, to nadchodzi taki moment, że zaczynasz tęsknić za muzyką poważną?

– Nigdy nie słucham muzyki poważnej. Czasami, gdy już nasłucham się techno, to w nocy przed pójściem spać włączam sobie renesansowe albo barokowe chorały – Palestrina, Gomółka, Gorczycki.

Co w takim razie robisz, gdy nie śpiewasz?

– Łowię ryby. Jest w tym coś fantastycznego, że spośród całej rzeki, jeziora czy stawu, to jedno stworzenie, które masz na końcu żyłki, złapało się na Twoją przynętę. To jest tak, jak złapać Zerlinę (śmiech). Ja tych ryb nie zabijam, tylko z powrotem wypuszczam je do wody, ale w tym wszystkim chodzi o konkurencję i o to, że na końcu żyłki znajduje się stworzenie, które z Tobą walczy. Ostatnio złapałem dziewięciokilogramowego karpia – 45 minut mnie chłopak pogonił w prawo i w lewo wokół stawu i umęczyłem się tak, jak bym zaśpiewał trzy spektakle, ale w końcu wyłowiłem go – króla tego stawu, przepiękną rybę ze złotymi łuskami. Jak jadę na ryby, to mam ze sobą paczkę papierosów i dwa jabłka. Palę papierosy, bo jestem w ekstazie i w ogóle nie jestem głodny. Jak wsiadam do samochodu po spędzonym w ten sposób dniu, to muszę w nim tak około 15 minut posiedzieć, żeby ochłonąć, bo w oczach mam jeszcze wodę, która się rusza i migotki (śmiech).

Jak możesz palić papierosy, skoro zarabiasz na życie głosem?

– Zacząłem palić papierosy, gdy miałem 16 lat i wtedy paliłem tony fajek, ale teraz nie palę. Jak mam wolne, to potrafię palić paczkę dziennie, ale jak mam spektakle, to nawet o tym nie pomyślę. W ciągu tych wszystkich lat nigdy nie wpadłem w nałóg.

Co robisz, żeby być w formie?

– Nie robię nic. Nigdy w życiu nie byłem na siłowni, nie biegam, bo uważam, że to tylko męczy kolana, miałem dwie operacje na kręgosłup, więc wiele aktywności fizycznych mi nie pomaga. Konserwuję się whisky i dobrym towarzystwem (śmiech). Staram się też jeść dobre rzeczy i nie za dużo.

Inwestujesz zarobione pieniądze w mieszkania?

– Tak, jestem kompletnie bezradny jeśli chodzi o inwestowanie, dlatego że nie znam wielu sposobów pomnażania pieniędzy. Mam wielu znajomych, którzy stracili duże pieniądze na giełdzie. Nieruchomości postrzegam jako bezpieczną inwestycję i dobrze się z tym czuję, bo wbrew pozorom jestem osobą dość tradycyjną.

Czyli w Twoim życiu nie ma miejsca na żadne szaleństwo?

– Cały czas czekam na jakieś szaleństwo, wszystko jeszcze przede mną (śmiech).

Co takiego jest w byciu na scenie, że cały czas na nią wychodzisz?

– Każdy z artystów jest po części narcyzem, po części ekshibicjonistą, pewnego rodzaju niespełnioną duszą, która pragnie udowodnić sobie i innym, że może, że da radę. To jest pewnego rodzaju zew. Ja od dziecka kochałem robić performance przed całą rodziną – zawsze musiały być odpowiednie dekoracje, wszystko musiało być w specjalny sposób przedstawione i ubrane w odpowiednie słowa. Byłem bardzo wrażliwym dzieckiem i myślę, że teraz jestem wrażliwym człowiekiem, ale teraz bardziej buntuję się przeciwko niesprawiedliwości świata.

Jako nastolatek się nie buntowałeś?

– Nie, byłem bardzo grzeczny i spokojny, trochę z wybujałą wyobraźnią artystyczną – recytacje, śpiewy, performance w klasie. Zawsze udawałem inne osoby, robiłem cały show na przerwach i byłem nazywany klasowym klaunem. Wybujała wyobraźnia, chęć pokazania kim jestem, zaistnienia – to mi zostało. Posłuchaj jak wypowiadają się Janda, Stuhr, Ostaszewska – to są moi ulubieni aktorzy i zauważ, że oni kochają siebie za to, co mówią, uwielbiają wydawać opinię na tematy, na których się znają. Łączy nas również niechęć do obecnie rządzących i to jest cudowne (śmiech).

Masz świadomość tego, że masz niesamowity magnetyzm? Bywam na Twoich spektaklach w różnych miejscach w Europie i spotykam ciągle tych samych ludzi – to jest niesłychane, że tak ich do siebie przyciągasz?

– Mam tego świadomość. Zawsze miałem magnetyzm, zawsze oddziaływałem na ludzi – lubiłem to, ale nigdy tego nie wykorzystywałem. A mogłem.

Ale nie męczy Cię to czasami?

– To jest nasz świat. Ty idziesz do pracy i też spotykasz ciągle te same osoby (śmiech).

Ale ja pracuję w jednym miejscu (śmiech).

– To jest element mojej pracy, tylko ja pracuję w różnych miejscach i ludzie, którzy mnie cenią i lubią, przyjeżdżają tam, gdzie aktualnie śpiewam. Mam do tego pozytywny stosunek, chociaż czasem jak każdy z nas mam zły dzień, wtedy mam dość i się buntuję (śmiech). Jak mam dobry spektakl i wiem, że dałem z siebie wszystko, to mnie to bardzo cieszy, że ludzie przychodzą, chwalą mnie i gratulują. Rozumiem również to, że każdy człowiek musi mieć jakąś pasję, coś w czym się spełnia. Ja się spełniam w śpiewaniu i poza tym oraz łowieniem ryb nie mam żadnego innego hobby, natomiast są ludzie, którzy kochają operę – jeżdżą na spektakle po całym świecie, wydają na to pieniądze, chociaż nie mają ich często nie wiadomo ile, po to, by usłyszeć mnie, czy moich kolegów. Ja nie mogę tym ludziom powiedzieć, że boli mnie głowa i nie spotkam się z publicznością. Zimą zdarza się, że nie wychodzę do publiczności, bo kilkukrotnie po takich spotkaniach, uściskach i zdjęciach z osobami, które przyszły do teatru chore, zaraziłem się i musiałem odwoływać spektakle. Jak jest zima to wychodzę często z teatru innym wyjściem, żeby siebie zaoszczędzić i móc później zaśpiewać.

Mówimy o tym, że czujesz się zobowiązany wobec publiczności, że żyjesz w bardzo restrykcyjnym reżimie, żeby dbać o głos, o maksimum zaangażowania na spektaklach. Co najbardziej poświęciłeś dla tego zawodu?

– Wszystko, całe moje życie, jednak patrzę na to pragmatycznie. Mimo, że jestem romantykiem, artystą, wizjonerem, i wiem jak wszystko powinno wyglądać, to jestem pragmatyczny i zdaję sobie sprawę, że każda kariera i każdy sukces to jest poświęcenie. Nie można czegoś zdobyć, nie poświęcając czegoś innego. Nie można mieć wszystkiego. To jest jak teoria kołderki – jak naciągniesz sobie za bardzo na głowę, to Ci w nóżkach zabraknie (śmiech). Nie przyszedłem na świat w rodzinie bogaczy – rodzice na tyle ile mogli mi pomagali, ale do wszystkiego musiałem dojść sam. Mam w sobie bardzo dużo samozaparcia i jest to cecha, której nie widzę u współczesnej młodzieży, chociażby tej śpiewającej.

Mówisz, że nie przyszedłeś na świat w rodzinie bogaczy – zależało Ci na sukcesie ze względów finansowych?

– Nie, na początku nie myślisz o pieniądzach, bo one przychodzą dużo później. Na początku kariery śpiewałem w Poznaniu za 150 złotych za spektakl i musiałem zaśpiewać dużo tych spektakli, żeby mnie było stać na życie. Cieszyłem się po prostu, że je śpiewam. Potem zaczęły przychodzić większe propozycje i większe pieniądze. Teraz są to oczywiście spore sumy, ale nie jest to ten poziom zarobków, jaki ma na przykład Lewandowski. W każdym zawodzie ludzie zarabiają mniejsze lub większe pieniądze, ale to nie oznacza, że one są ich główną motywacją. Oczywiście czasami myślę o pieniądzach i jak mam do wyboru dwa kontrakty, to wybiorę ten korzystniejszy finansowo, ale czasami biorę ten z niższą sumą, bo teatr jest bardziej prestiżowy. To są różne zależności, ale pieniądze nigdy nie są najważniejsze.

Żałujesz czasem swojego zawodowego wyboru?

– Niczego nie żałuję, bo obierając ten zawód wiedziałem, z czym to się to wiąże. To jest przede wszystkim poświęcenie swojego życia prywatnego, czasu i zdrowia. Ja sam dla siebie praktycznie nie istnieję. Mam wolne mniej więcej przez trzy tygodnie w roku i wtedy mogę poszaleć, przez resztę czasu wszystko jest zdeterminowane przez pracę. Gdy tylko gdzieś poszaleję, pozwolę sobie na więcej, to od razu muszę kasować spektakl, bo nie mam głosu albo się przeziębię.

Czy jesteś szczęśliwy?

– Nie wiem, czy jestem szczęśliwy, dlatego bo myślę, że gdybym był, to bym to czuł. Miałem taki okres na początku mojego pobytu w Nowym Jorku, gdy miałem takie odczucia ezoteryczne, prawie że między światami. Wtedy przez jakiś czas byłem szczęśliwy, ale dowiedziałem się też, że wszystko co w życiu ceniłem i kochałem, nie było tego warte i to było takie szczęście z nutą goryczy. Wtedy też zaczęła się moja kariera. Teraz nie umiem powiedzieć, czy jestem szczęśliwy, bo to wiąże się z różnymi aspektami życia. Nie jestem człowiekiem religijnym i uważam, że jeżeli piekło istnieje, to jedynie tutaj na ziemi – jest to nasze ciało, cielesność, starzenie się, choroby, bieda, nienawiść, brak tolerancji, obecna sytuacja polityczna. Jako artysta uważam, że gdybym był szczęśliwy, to nie mógłbym tworzyć. Nie jestem szczęśliwy, ale tego szczęścia szukam.

To uwielbienie publiczności nie daje Ci szczęścia?

– Życie artystów jest dość niekonwencjonalne. Po tej całej euforii, brawach, szczęściu i radości chwili tuż po spektaklu przychodzi taka straszna pustka, jakiś taki niedosyt życia, niespełnienie.

Rozumiem to. Gdybyś miał zaśpiewać jeszcze tylko jedną operę w życiu, to co by to było?

– Don Carlos. Będę to śpiewał dopiero za 3 lata Londynie.

– Dziękuję Ci bardzo za rozmowę i życzę powodzenia w „Faworycie” w Monachium i w całym nadchodzącym sezonie.

– Dziękuję i zapraszam na spektakle.

O autorze