Joanna Woś: Kontakt z różnymi ludźmi sprawia, że artysta się rozwija

3

27 maja w Filharmonii Łódzkiej odbędzie się długo oczekiwana Gala Operowa z udziałem Mariusza Kwietnia i Joanny Woś. Mecenasem koncertu jest firma Atlas.

Z wybitną sopranistką spotkałam się przed spektaklem „Tramwaj zwany pożądaniem” w Teatrze Wielkim w Łodzi, by porozmawiać na temat aktualnych wydarzeń w jej życiu zawodowym.

Koncert już w zasadzie za kilkanaście dni. To nie pierwszy wasz wspólny występ z Mariuszem Kwietniem, prawda?

– Tak, występowaliśmy razem w „Don Pasquale” w Krakowie i lata temu w „Weselu Figara” w Poznaniu – Mariusz był wtedy jeszcze studentem i śpiewał partię Figara,  to był zresztą jego debiut na scenie.

Jak pani wspomina tą współpracę?

– Wspaniały człowiek, bardzo kontaktowy na scenie, niezwykle muzykalny o pięknym głosie. Można powiedzieć tylko same komplementy ?

Jak doszło do tego, że w Łodzi znów będzie można zobaczyć Was razem na scenie?

– Mariusz zaproponował, żebyśmy zaśpiewali razem ten koncert, pewnie po części ze względu na wspólny repertuar. Zaśpiewamy arie i duety Rossiniego, Bellinego i Donizettiego, czyli będzie to belcanto.

Zanim rozpoczną się przygotowania do koncertu, będę miała okazję jeszcze dziś wieczorem zobaczyć Panią w ostatnim w tym sezonie spektaklu „Tramwaj zwany pożądaniem” Andre Previna. Czytałam już pierwsze relacje z przedstawienia i wiem, że zostało ono przyjęte bardzo entuzjastycznie przez widzów. Z czego wynika ten sukces, czy publiczność jest spragniona muzyki współczesnej?

– Jeżeli nie gramy muzyki współczesnej, to publiczność nie może powiedzieć, czy ją lubi czy też nie. Tego typu muzyka niezmiernie rzadko gości na naszych scenach, a jeśli się jej nie słucha, to nie ma skali porównawczej, człowiek się nie rozwija i nie edukuje. W Polsce można zobaczyć w zasadzie jedynie Pendereckiego, pozostali współcześni kompozytorzy traktowani są po macoszemu. Krajowe teatry bardzo zachowawczo podchodzą do repertuaru, w zasadzie jedynie w Warszawie sięga się po XX czy XXI wiek.

To prawda, są dzieła, które są wystawiane równolegle w kilku teatrach i ciągle wznawiane, a są też takie, których na próżno szukać na afiszach.

–  Zadaniem teatru jest edukować, ale dyrektorzy nie chcą ryzykować, że będą problemy ze sprzedażą biletów. Ludzie natomiast raczej są otwarci na nieznany sobie repertuar, tylko trzeba im to pokazać. Wszystko co jest dobrze zrealizowane, będzie miało powodzenie wśród widzów.

Pamiętam, że byłam na „Głosie ludzkim” Poulenca z pani udziałem – co prawda jest to utwór nieco starszy, bo pochodzi z połowy XX. wieku, ale czy można porównywać to doświadczenie do występu w „Tramwaju zwanym pożądaniem”?

– „Tramwaj zwany pożądaniem” to dzieło tak odmienne, że nie da się porównać do żadnej innej opery. Ogląda się jak film albo sztukę teatralną z muzyką, która podkreśla wszystkie sytuacje związane z Blanche, emocje i stany zawieszenia, furii czy obłędu lub niepewności. Stanley jest z kolei człowiekiem twardo stąpającym po ziemi, a jego świat został w pewnym sensie przewrócony do góry nogami przez siostrę żony. W „Tramwaju…” muzyka jest nierozerwalnie związana z obrazem, jest niemal filmowa, bo nie można zapominać o tym, że Previn jest zdobywcą Oscarów za muzykę filmową. Momentami pobrzmiewa w niej blues, jazz, ale generalnie można powiedzieć, że jest to muzyka ilustracyjna. Publiczność nie znajdzie w tej operze spektakularnych popisów wokalnych, można powiedzieć, że jest to psychologiczny dramat, gdzie śpiewanie jest raczej dodatkiem.

Oznacza to, że udział w tym projekcie jest dla całej obsady bardziej wyzwaniem aktorskim niż wokalnym?

– To wszystko jest ze sobą powiązane. Jak człowiek jest poddenerwowany, podekscytowany, zaczyna mówić głośniej. Podobnie jest w tej sztuce – gdy zaczynają się jakieś problemy pomiędzy postaciami lub konflikty wewnętrzne, w muzyce i w głosie to narasta. Nie każdemu udało się to prawidłowo odczytać, że jest to dramat muzyczny, a nie typowa opera – muzyka podkreśla to, co się dzieje na scenie, a akcja wciąga tak, jak by się siedziało przed telewizorem, w kinie bądź w teatrze dramatycznym.

Jak się pani przygotowuje do roli, która jest tak skomplikowaną postacią pod względem psychologicznym?

– To jest wspólne poszukiwanie z reżyserem tego, jak dana postać powinna wyglądać i to on z każdego z wykonawców próbuje wyciągnąć to, co najlepsze lub znaleźć coś, co jest dla danej osoby najbardziej przyswajalne pod względem możliwości czy predyspozycji.

Czy w takim razie jest to największe wyzwanie w pani dotychczasowej karierze?

– Nie mogę powiedzieć, że największe, ale na pewno odmienne. Jest to pewien krok naprzód w mojej karierze, cieszę się, że mam szansę pokazać to, co we mnie się jeszcze kotłuje. Wszystkie klasyczne opery opierają się na bardzo podstawowych emocjach, które stanowią czynnik mobilizujący nas do działania – miłość, zdrada, nienawiść, śmierć, zazdrość. „Tramwaj…” jest dramatem psychologicznym zrealizowanym bardzo oszczędnymi środkami (w tradycyjnej operze ruchom czy reakcjom towarzyszą większe gesty, bardziej zdecydowane), a jednocześnie jest to tak poruszające, że wbija w fotel i wciąga.

Czy jest szansa, że „Tramwaj” wróci jeszcze na afisz, bo na ten sezon zaplanowane były jedynie trzy spektakle?

– Na razie przygotowujemy się do kolejnej premiery, ale myślę, że z początkiem sezonu wrócimy do tej pozycji.

Mam nadzieję, że w tej samej obsadzie, bo jest świetna.

– Tak. Za każdym razem, gdy spotykam się z nowymi ludźmi to jest kompletnie inna energia, pomysły które przychodzą do głowy, bo każdy człowiek ma inną aurę, temperament, inteligencję, wyobraźnię i wrażliwość. Kontakt z różnymi ludźmi sprawia, że artysta się rozwija.

W tym roku otrzymała Pani tytuł Honorowego Obywatela Łodzi. To bardzo prestiżowe wyróżnienie, zważywszy na to, w jak wyśmienitym gronie się pani znajduje.

– Z Łodzią związałam się w czasach studiów i bardzo ją polubiłam. Architektura w tym mieście jest bardzo piękna. Pewnie, że jest odrapana i czasem mówi się, że jest tu brzydko i brudno, ale w ciągu ostatnich lat dużo się zmieniło na lepsze. Miasto w końcu zaczęło oddychać, zaczyna się tu coraz więcej dziać. Wierzę, że możliwy jest powrót do czasów świetności sprzed 150 lat, gdy Łódź nagle pojawiła się jak królik z kapelusza na mapie Polski. W tym czasie zainwestowano tu olbrzymie pieniądze, powstały kamienice, fabryki, pałace.

Fabrykanci mieli rozmach po prostu.

– Sama mieszkam w kamienicy i w trakcie licznych remontów zostały odsłonione oryginalne części, np. złocona sztukateria. W tego typu domach wcześniej mieszkało mieszczaństwo z dużymi pieniędzmi.

Co zadecydowało o tym, że wybrała Pani Łódź na miejsce studiów?

– Interesował mnie Wydział Wokalno-Aktorski na Akademii Muzycznej i to mnie przyciągnęło do Łodzi, a później zostałam tu, bo w tamtych czasach był tu najlepszy teatr operowy w Polsce.

Czasem zdarza mi się bywać w Teatrze Wielkim w Łodzi i te spektakle naprawdę często są dobre, więc mam nadzieję, że Łódź znów stanie się jednym z najbardziej liczących się ośrodków muzycznych w kraju.

– Liczę na szybkie decyzje administracyjne właścicieli tej instytucji, które ustabilizują jej funkcjonowanie. W Łodzi zawsze dochodziło do pewnych odkryć repertuarowych, tak było z „Mefistofelesem”, „Echnatonem” czy „Dialogami karmelitanek” – to były pozycje, które były po raz pierwszy wystawiane w Polsce. Niesamowity był też tu „Eugeniusz Oniegin” w reżyserii Macieja Prusa. Spektakl był odnośnikiem do każdej późniejszej, oglądanej przeze mnie inscenizacji. „Eugeniusz Oniegin” to były momenty niebywałej klasy i odkrycia muzycznego w tym teatrze. Podobnie jest z „Tramwajem zwanym pożądaniem”.

Spektakl przyciągnął publiczność praktycznie z całej Polski.

– Najważniejsza dla nas jest oczywiście łódzka publiczność, ale musimy starać się wystawiać spektakle, o których mówi się w całym kraju, to musi być wydarzenie, a samo przedstawienie powinno do głębi poruszać, fascynować widza.

Spektakle operowe dają więcej satysfakcji niż koncerty?

– Trudno mi powiedzieć, bo mają różną specyfikę. W teatrze więcej się spędza czasu przy realizacji spektaklu, a przygotowania do koncertu trwają krócej, jest to mniej wysiłkowe, nie ma reżimu chodzenia rano i wieczorem do pracy. W trakcie koncertu jest się samemu sobie sterem, żeglarzem i okrętem, a w teatrze trzeba myśleć o innych członkach zespołu.

Na początku kariery zdobyła Pani nagrodę na konkursie wokalnym w Bilbao. Pomogło to Pani w karierze?

– Udział w konkursach to jest przede wszystkim konfrontacja z innymi śpiewakami, czasem zdarza się, że wygrana czy bycie zauważonym w konkursie pozwalają popchnąć karierę do przodu. Najwięcej satysfakcji daje jednak praca w teatrze i indywidualne koncerty.

Dla początkującego śpiewaka lepszy jest stały etat czy występy gościnne w różnych teatrach?

– Młodzi śpiewacy mają chyba teraz gorzej niż w czasach, kiedy jak zaczynałam. Była wtedy co prawda żelazna kurtyna nie było możliwości wyjazdu i znalezienia sobie pracy gdzie indziej, jednak repertuarowe teatry w Polsce dawały szansę na rozwój. Dostanie się na etat w teatrze oznaczało bezpieczny azyl i jeśli śpiewak z roli na rolę robił postępy i się rozwijał, otrzymywał coraz trudniejsze zadania. Obecnie każdy śpiewak łapie się czego może i w wielu przypadkach ci młodzi ludzie nie mogą pozwolić sobie na to, by ich głos rozwijał się razem z rolami, czyli aby czekać na naturalny rozwój głosu, by podjąć jakąś większą czy wymagającą większego doświadczenia rolę. W tej chwili młodzi śpiewacy są puszczeni na głęboką wodę. System, który ja znam, dawał większy spokój, jednak również zespoły były dużo większe. Gdy przyszłam do teatru, było w nim ponad pięćdziesięciu solistów, teraz jest nas siedemnastu.

Występowała Pani chociażby w Berlinie. Czy zawsze traktowała Pani te propozycje jako gościnne czy chciała na tym rynku rozwijać swoją karierę?

– Od momentu, gdy na świecie pojawiło się moje dziecko wiedziałam, że nie będę wyjeżdżała na żadne kontrakty i mogę ewentualnie przyjąć gościnne propozycje. Dziecko zawsze było dla mnie najważniejsze i nie interesowała mnie etatowa praca za granicą.

To może być powód, że dużą międzynarodową karierę wśród polskich śpiewaków robią jednak głównie mężczyźni – kobiety w pewnym momencie wybierają jednak życie rodzinne.

– Trzeba mieć określone predyspozycje, by zrobić dużą karierę, być zdeterminowanym,  nastawionym na to, że się robi karierę. Nie można dać się rozpraszać jakimiś sentymentami, to jest twarda szkoła, nie każdego na to stać.

Córka też jest związana z muzyką?

– Nie, aczkolwiek ma wykształcenie muzyczne. Zajmuje się PR i reklamą, jednak bardzo mi kibicuje, uwielbia teatr, chodzi na koncerty, słucha różnej muzyki. Ja jestem skażona operą, muzyką klasyczną, a moje dziecko to jest już kolejne pokolenie, które wyłamuje się, nie zamyka w jednym gatunku.

Mam Pani płytę z ariami Poniatowskiego z Festiwalu Muzyki Polskiej w Krakowie. Traktuje to Pani jako swego rodzaju misję, by popularyzować twórczość tego kompozytora?

– Twórczość Poniatowskiego traktuję trochę jak swoje drugie dziecko, które próbuję pokazać światu. Jest to kompozytor o polskich korzeniach i nazwisku. Urodził się i wychował we Włoszech, gdy Polska zniknęła już z mapy Europy. Jego ojciec był bratankiem ostatniego króla Polski. Po Wiośnie Ludów wraz z rodziną wyemigrował do Paryża, a później przeniósł się do Londynu. Nie mamy kompozytorów operowych z tamtej epoki i dla mnie jego belcanto to jest niezwykle ciekawa muzyka. W tym roku mi się udało zrobić krok do rozpropagowania Poniatowskiego i na jesieni Opera Śląska w Bytomiu wystawi „Don Desiderio” – operę komiczną z bardzo dobrze skonstruowanym libretto. Wcześniej śpiewałam to dzieło w wersji koncertowej, więc wiem, że jest to dobre dla głosu, bardzo dobrze się to wykonuje, a postaci są wyraziście nakreślone.

Domyślam się, że dojście do skutku wystawienia tej opery to efekt wcześniejszej pracy z Bassemem Akiki nad płytą z ariami Poniatowskiego.

– Tak, po tym nagraniu pojawił się pomysł wystawienia jednej z oper Poniatowskiego w wersji scenicznej. Gdy Bassem został dyrektorem artystycznym Opery Śląskiej w Bytomiu zdecydował, że w jego teatrze z okazji obchodów stulecia odzyskania niepodległości, będzie wystawiona ta opera. To bardzo dobry moment, żeby w kraju wyciągnąć Poniatowskiego z zapomnienia, bo wiem, że jego dzieła były wystawiane przez teatry na Zachodzie. Trzeba jego twórczość pokazać widzom, by mogli to ocenić i zobaczyć, że to jest naprawdę dobra muzyka. Poniatowski przyjaźnił się przecież z Rossinim i Donizettim, pobierał u nich lekcje. Sam był tenorem i śpiewał trudne partie, potrafił to robić.

Czyli sam śpiewał w swoich operach?

– Tak, był wziętym śpiewakiem we Włoszech, śpiewał również w operach innych kompozytorów. Z ciekawostek – Poniatowski ze swoją operą zgłosił się do konkursu na otwarcie kanału Sueskiego, który finalnie wygrał Verdi.

Przyznam, że nie znam bliżej jego twórczości i chętnie zobaczę bytomski spektakl.

– Myślę, że publiczność będzie pozytywnie zaskoczona.

Jak już mówimy o planach na przyszły sezon, to co jeszcze może Pani zdradzić, w czym będzie można Panią zobaczyć?

– Chciałabym wrócić do „Głosu ludzkiego”. Myślę też o tym, aby iść za ciosem, jeśli chodzi o operę współczesną. Podoba mi się opera Barbera „Vanessa” – bardzo ciekawa muzyka i fantastyczna postać do zagrania. Mam również nadzieję, że Teatr Wielki w Łodzi wróci do pomysłu wystawienia „Otella”, to jest też pozycja repertuarowa, która wprowadza na „półkę wyżej”. Dla solistów jest to bardzo ciekawe śpiewanie, a ja też chciałabym już trochę swój repertuar zmienić.

Dla mnie osobiście było to lekkie rozczarowanie, że zrezygnowano z „Otella” na rzecz „Rigoletta”, który znajduje się w repertuarze wielu teatrów.

– Tak, „Rigoletta” się wystawia wszędzie, a „Otello” nie tak często gości na scenach.

Zachowuje pani ciągle przepiękny głos – czy to kwestia odpowiedniego doboru repertuaru, czy jakichś specjalnych metod dbania o niego?

– Natura obdarzyła mnie naprawdę hojnie, jestem jej za to wdzięczna, zachowałam świeżość głosu i nie zniszczyłam materiału. Przez cały czas umiejętnie dobierałam repertuar, dzięki czemu obecnie, gdy jestem już doświadczoną i dojrzałą śpiewaczką, mogę sobie pozwolić na sięganie po inne pozycje. Wszystkie największe marzenia repertuarowe spełniły mi się od razu na początku kariery, śpiewałam główne partie w „Łucji z Lammermooru”, „Traviacie”, „Rigoletto”, byłam Zuzanną w totalnie odlotowym przedstawieniu „Wesela Figara” w reżyserii Hanuszkiewicza. Później przyszły takie role jak Lukrecja Borgia, Maria Stuarda, Anna Bolena i jestem wdzięczna losowi, że wszystko mi się tak w życiu zawodowym układało.

To są wszystko bardzo piękne opery, a jednak nie za wiele jest też belcanta na polskich scenach.

– Nie ma. Nie jest to łatwe do ustawienia, bo trzeba mieć na to pomysł reżyserski, jest to typowy teatr operowy. Reżyserzy zawsze szukają czegoś bardziej nośnego, co można przełożyć na problemy współczesnych odbiorców, dramaty takie jak „Jenufa” czy „Lady Makbet z mceńskiego powiatu”. Drugim powodem jest to, że nie jest to łatwe do śpiewania i do grania. Trzeba to lubić, żeby z prostego akompaniamentu zrobić muzykę. To nie jest nudne, ale trzeba nad tym posiedzieć, umieć się w tym zaprezentować. Potrzeba dużo muzykalności i finezji. W dzisiejszych czasach aktualne problemy ludzi spychają belcanto w archaiczność, jednak dla mnie jest piękne i jest to muzyka, która utrzymała mój głos w formie, w jakiej jestem. Uważam, że każdy śpiewak powinien wracać do tej muzyki, żeby zachować technikę i świeżość, bo to bardzo dyscyplinuje głos.

Czyli można się spodziewać jeszcze Pani w typowo belcantowych rolach?

– Szczerze mówiąc nie wiem. Jestem teraz świeżo po przygotowaniu roli Blanche i nie wiem, czy umiałabym teraz wejść w rolę kogoś z pogranicza pewnej naiwności, z problemami zupełnie nie przystającymi do naszego świata. Muszę się trochę otrząsnąć po tej Blanche.

Tak dramatyczna rola musi być bardzo wyczerpująca emocjonalnie.

– Owszem. Wymaga dużej koncentracji.

Jak Pani „wychodzi” z takiej roli, musi mieć jakiś okres odpoczynku?

– Niestety nie mam teraz takiego okresu, bo za chwilę jest koncert i muszę wrócić na swoje tory, może uda mi się wygospodarować wolne dwa, trzy dni. Później mam „Traviatę” w Poznaniu, a na koniec sezonu wracam do „Głosu ludzkiego” w Warszawie. Latem zaczyna się z kolei sezon festiwalowy i finalnie nie wiem, kiedy będę mogła odpocząć.

A jak już ma Pani wolne, to co robi?

– Najchętniej nie robiłabym nic związanego z muzyką. Kino, dbanie o własną formę, bieganie – po prostu czas dla siebie.

Czyli woli Pani ciszę?

– Słucham muzyki symfonicznej, koncertów fortepianowych, skrzypcowych, na wiolonczelę. Opery słucham wtedy, kiedy muszę się jej nauczyć. Zaczynam wtedy od czytania różnych źródeł na temat historycznego i społecznego podłoża jej powstania. Po przeprowadzeniu takiej analizy biorę się za muzykę, odczytuję tekst i ogniwo po ogniwie zaczyna mi się układać łańcuszek mojej interpretacji danej roli. W każdej roli staram się pokazać swoją osobowość, żeby zaistnieć, bo samo odśpiewywanie nut nikogo nie interesuję.

Dziękuję za rozmowę. Życzę w takim razie, by po wyczerpujących spektaklach „Tramwaju zwanego pożądaniem” udało się chwilę odpocząć i z niecierpliwością czekam na koncert, który jest jednym z najważniejszych wydarzeń tego sezonu. Cieszę się, że dla mnie będzie to kolejny powód, by wrócić do Łodzi.

– Dziękuję.

Joanna Woś i Magdalena Grzybowska w trakcie rozmowy w Filharmonii Łódzkiej

O autorze