Iwona Sobotka: To dla mnie bardzo ważne, żebym zawsze była prawdziwa

0

Młoda, piękna i niezmiernie utalentowana. Z Iwoną Sobotką, światowej klasy sopranistką, spotkałam się podczas jej pobytu w Warszawie, gdy brała udział w koncercie charytatywnym „Warszawa dla Aleppo”, by porozmawiać zarówno o jej znakomicie rozwijającej się karierze, ale również o emocjach, które są tak ważne w zawodzie każdego artysty.

Twoja kariera zaczęła się od wygrania Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Królowej Elżbiety w Brukseli. Uważasz, że udział w konkursach to najlepszy sposób na rozpoczęcie kariery dla początkującego śpiewaka?

– Niekoniecznie, każdy śpiewak ma swoją drogę kariery. Są ludzie, którzy zupełnie nie są predysponowani do tego, aby brać udział w konkursach, strasznie ich to stresuje. Ja lubię ryzyko, zdarza mi się chodzić po cienkiej linie, a konkursy mobilizowały mnie zawsze do tego, aby przygotowywać różnorodny repertuar i walczyć ze stresem. W tym czasie uczyłam się już w Hiszpanii, gdzie obowiązują takie zasady, że student, który przygotowuje się do prestiżowego konkursu, jest zwolniony na trzy miesiące z zajęć i może się skoncentrować wyłącznie na tych przygotowaniach. Oznacza to, że nie musiałam chodzić na zajęcia z harmonii, historii muzyki i innych przedmiotów które opanowałam już wcześniej podczas studiów w Warszawie.

Czyli w Hiszpanii zaczynałaś drugie studia zupełnie od początku?

– Tak, to jest prywatna szkoła, w której obok nauki śpiewu w grafiku mieliśmy również inne zajęcia. Szkoła ta działa trochę inaczej niż te w Polsce, bo oprócz tego, że trzeba zdać egzaminy wstępne, to trzeba też otrzymać specjalne stypendium, by pokryć coroczny koszt nauki, który wówczas wynosił 25 tys. euro. Bez stypendium nie byłoby mnie stać na wyjazd do Hiszpanii.

Konkurs był zaraz na początku tych studiów?

– Parę miesięcy po rozpoczęciu studiów w Madrycie, zgłosiłam się na konkurs w Brukseli i mimo tego, że sama się tego nie spodziewałam, wygrałam go. Byłam wówczas jedną z najmłodszych uczestniczek a w konkursie udział brało wielu doskonałych śpiewaków, których występy z uwagą obserwowałam. Osobiście było to dla mnie dużym wyzwaniem, gdyż był to również mój pierwszy występ z orkiestrą symfoniczną. Mam jednak bardzo dobre wspomnienia z tego okresu, poznałam tam wielu fantastycznych ludzi, z którymi do tej pory utrzymuję kontakt. Z niektórymi z nich miałam nawet okazję się spotkać później na scenie. Podczas tego konkursu panowała wyjątkowa atmosfera.

Video: Iwona Sobotka w Finale Międzynarodowego Konkursu Królowej Elżbiety w Brukseli 

Po latach udało Ci się ją gdzieś jeszcze odnaleźć?

– Podobna atmosfera panowała również kiedyś w Operze Podlaskiej, gdy po spektaklach chodziliśmy wszyscy na przykład potańczyć – bez podziałów na pierwszą i drugą obsadę, chór czy solistów. Bez poczucia, że ktoś jest lepszy, a ktoś gorszy. Po pracy nie liczyło się to, że jesteśmy śpiewakami, byliśmy po prostu grupą znajomych. Nie wiem dlaczego, ale w większości polskich teatrów panuje zwyczaj zapraszania solistów bez informowania ich w której obsadzie wystąpią i podejmowania decyzji obsadowych na tydzień przed premierą. Psuje to atmosferę pracy w Polsce i niepotrzebne powoduje napięcia mając destruktywny wpływ na atmosferę wśród solistów i ich komfort pracy. Nie wyobrażam sobie, aby Opera Paryska czy Komische Oper zapraszała artystę i trzymała go w niepewności w jakich terminach i obsadzie wystąpi. Wydawać by się mogło, że dyrektor castingu wybierając do produkcji konkretnego artystę zna go już z jego wcześniejszych występów lub przesłuchań, a więc ma wszelkie informacje aby podjąć trafne decyzje obsadowe. Ponadto jest to również nie fair wobec publiczności, która niejednokrotnie przyjeżdża nie na konkretny tytuł, ale aby posłuchać swoich ulubionych śpiewaków, a bilety musi rezerwować z wyprzedzeniem, bez gwarancji kogo usłyszy danego wieczoru.

Tak, ten typowo polski zwyczaj jest problematyczny w zasadzie dla wszystkich stron – i dla artystów, i dla widzów – wydaje mi się, że za granicą byłoby to niewyobrażalne. Wyjechałaś, żeby zrobić tam karierę?

– Ja bym tego nie nazwała karierą, bo to nie ona była dla mnie celem samym w sobie. Śpiewałam od dziecka, zawsze lubiłam obserwować ludzi i w momencie, gdy zajęłam się tym profesjonalnie, zależało mi na tym, aby móc wyrazić głosem wszystkie emocje, które we mnie siedziały. Na początku miałam z tym problem, z uwagi na pewne problemy z techniką i największą frustracją było dla mnie to, że po koncercie zostawałam z tymi emocjami w środku, nie potrafiąc ich wyzwolić. Nie wyjechałam do Hiszpanii z myślą o tym, żeby robić karierę zawodową, to raczej było poszukiwanie kogoś, kto da mi narzędzia to tego, abym mogła te emocje uwolnić. W Hiszpanii poznałam niesamowitego pedagoga Toma Krause, odkryłam wtedy, że największa moc jest w komunikacji między ludźmi i że poprzez śpiew mogę wyrażać siebie. Kariera zawodowa w tym wszystkim toczyła się jakby trochę własnym torem. Muzyka jest moją wielką pasją ale i profesją, a kariera jest po prostu efektem pracy. Już po mniej więcej dwóch tygodniach urlopu ciągnie mnie do muzyki i zaczynam myśleć o nowym repertuarze – to jest po prostu moje życie…

Wybrałaś Hiszpanię dlatego, bo chciałaś studiować u tego konkretnego nauczyciela?

– Nie, to był wielki zbieg okoliczności i stało się tak dlatego, że w trakcie studiów w Warszawie mieszkałam w akademiku z hiszpańską pianistką. Teraz myślę, że to był jeden z takich aniołów w moim życiu – czyli ludzi, którzy znaleźli się w odpowiednim miejscu i czasie i pokazali mi nowe możliwości, nową ścieżkę, którą mogłabym pójść. Poznanie Toma Krause odmieniło moje życie i może kiedyś powinnam napisać o tym książkę, bo takich ludzi nie spotyka się na co dzień. Był to śpiewak, który już w latach 60-tych pracował z Karajanem i dzielił scenę z takimi artystami jak Lucia Pop, Kiri Te Kanawa, Mirella Freni, Placido Domingo czy Luciano Pavarotti… Z wielkimi śpiewakami często jest tak, że po zakończeniu kariery trudno jest im pogodzić się z tym, że pewien etap w ich życiu się skończył, bo dawka adrenaliny, którą dostają na scenie jest tak silna, że ich niemalże od tej pracy uzależnia. Nie wszyscy wielcy artyści mają jednak predyspozycje do pracy ze studentami, bo ich ego może działać destruktywnie na studentów. Profesor, na którego miałam szczęście trafić, miał wielki wielki dar pedagogiczny, twierdził, że on śpiewa nami i żyje tym, że może przekazać nam wszystko co wie i być naszym doradcą. To był niesamowity człowiek, który podsunął mi wiele książek i pomógł mi w duchowym otwarciu. W pewnym momencie miałam problem z tym, że moje ambicje wpływały niszcząco na mnie samą, co sprawiało, że nie byłam w stanie się otworzyć. Dzięki niemu tych niezdrowych ambicji udało mi się pozbyć. Odkryłam drogę swobody, wewnętrznego spokoju i świadomości wokalnej. On zawsze powtarzał – nie uczę Was śpiewać, uczę Was świadomości, tego żebyście mogli wyjść na scenę i wiedzieć co robić z głosem, aby osiągnąć zamierzony efekt.

Iwona Sobotka, fot. M. Heller

Miałaś wspaniałego pedagoga, wygrałaś prestiżowy konkurs. Posypały się propozycje? 

– Tak, ale zasłynęłam z tego, że dużo propozycji odrzucałam, gdyż nie były na mój głos w tamtym momencie. Konkurs wygrałam w wieku 22 lat i dwa tygodnie później zaproponowano mi rolę Mimi w „Cyganerii” w Operze Bastille w Paryżu. Rozmawiałam wtedy z dyrektorem i próbowałam tłumaczyć, że bardziej komfortowo bym się czuła w partii Musetty. Puccini jest wymagający, a dodatkowo uważam, że rola Mimi wymaga również dużej dojrzałości emocjonalnej. Dziś śpiewam tę rolę z przyjemnością, ale wtedy nie byłam jeszcze na nią gotowa. Dostałam też propozycję zaśpiewania „Normy” Belliniego, a nawet proponowano mi angaż jako młodej Toski. Nie byłam do tego przekonana, bo przecież kto śpiewa Toskę w wieku 22 lat? To jest możliwe tylko wtedy, gdy ktoś się urodzi z głosem dramatycznym. Ja w tamtym czasie byłam głosem lirycznym lekkim z koloraturą. Bardzo ważne jest, aby mieć świadomość swoich możliwości i tego jak zmienia się głos na przestrzeni lat i doboru repertuaru w sposób świadomy. Pomimo, że były to intratne kontrakty, nie żałuję swoich decyzji.

Masz bardzo szeroki repertuar – opera, pieśni, oratoria – nie chciałaś się nigdy w czymś specjalizować? A może rynek wymaga teraz takiej wszechstronności?

– Są głosy, które nadają się tylko do pieśni i oratoriów, ale ja nie chciałam się ograniczać. Chodzi o kontakt z publicznością. Śpiewając w operze, ledwo widzę orkiestrę, a co dopiero mówić o interakcji z publicznością. W przypadku koncertu symfonicznego czy recitalu z fortepianem kontakt z widownią jest bardziej osobisty. Różnica dotyczy również techniki wokalnej, która w przypadku opery i pieśni jest zupełnie inna. W przypadku opery to nie jest tylko kwestia, na ile własnej interpretacji pozwala nam dyrygent, jest jeszcze reżyseria, w której konwencję należy się wpisać. Zdecydowanie większą swobodę interpretacyjną mam na polu pieśni i to w kameralistyce tkwi dla mnie największa muzyczna satysfakcja. Uwielbiam śpiewać w mniejszych salach, w których mam bezpośredni kontakt z publicznością. To daje mi niesamowitą energię i dlatego nigdy nie chciałabym z tego zrezygnować.

Widać, że ważni są dla Ciebie ludzie, z którymi pracujesz.

– Lubię pracować z dyrygentami, których znam z wcześniejszych produkcji i z którymi dobrze się rozumiem. Muzyki nie da się wytłumaczyć na tyle, by zrozumiała to osoba, która nie odbiera Cię na poziomie emocjonalnym. Miałam świetnego nauczyciela od kameralistyki – Profesora Jerzego Marchwińskiego, który wpoił mi to podejście polegające na dialogu między ludźmi. Jeśli pomiędzy pianistą lub dyrygentem a solistą nie ma dobrej komunikacji, to powstaje pewien fałsz na scenie, który jest czymś, czego nie akceptuję. Nieraz zdarza mi się, że idę na spektakl czy na koncert i słyszę poprawne wykonanie, w którym nie ma prawdy, tego przepływu emocji płynących głęboko z serca, a wydaje mi się, że po to wychodzimy na scenę, a publiczność przychodzi nas słuchać by tego właśnie doświadczyć. Słuchanie nawet najpiękniejszego głosu, w którym brakuje emocji, po mniej więcej 10 minutach zaczyna po prostu nudzić..

Iwona Sobotka, fot. M. Heller

Zgadza się, takich śpiewaków jest dużo. Tylko jak znaleźć te emocje…

– Teraz, gdy idę do opery, coraz częściej zamiast wielkich nazwisk, wybieram drugą obsadę. Często są to ludzie młodsi, z mniejszym doświadczeniem, ale za to z pasją. Tacy artyści jak Joan Sutherland, Placido Domingo, Luciano Pavarotti kreowali wielkie role na scenie, a ich głosy były wyjątkowe. W obecnych czasach z opery robiony jest trochę cyrk – machamy rękami, skaczemy po schodach, po to aby publiczność nie wyszła po pierwszym akcie. Kiedyś nie było tego show, a w pracę wkładano więcej serca i właśnie to przyciągało ludzi to teatrów. Aktualnie na okładkach płyt często ujrzeć możemy śpiewaczkę wyglądającą jak modelkę, a na płycie słychać źle dobrany repertuar, problemy techniczne lub wręcz nudę. Mimo tego takie osoby są promowane, bo uda im się natrafić na dobrego managera czy agencję PR. Ostatnio widziałam video na YouTube z dziewczyną, która śpiewa i równocześnie robi gwiazdę – fajnie, że ktoś coś takiego potrafi, ale w muzyce nie do końca o to chodzi. Gdy coś takiego widzę, pytam sama siebie – dokąd zmierzamy, gdy promuje się przeciętność. Nie każdy musi przecież być gwiazdą za wszelką cenę. W operze – albo reprezentujesz coś sobą pod względem muzycznym i technicznym, albo istnienie w tym zawodzie nie ma sensu.

To prawda, to przecież też bardzo ciężki zawód i wymagający dużo wysiłku. Do czego ten wysiłek mogłabyś porównać?

– Pod względem fizycznym jest to trening porównywalny do tego, jaki ma miejsce na siłowni. Struny głosowe są zwyczajnymi mięśniami i wraz z oddechem trzeba je regularnie trenować. Gdy przygotowuję się do śpiewania Straussa, chodzę na basen i pracuję nad wydłużeniem oddechu. Natomiast śpiewanie takiej roli jak Mimi w „Cyganerii” jest z kolei wyczerpujące fizycznie i emocjonalnie, więc trzeba to tak rozplanować, żeby na koniec opery naprawdę nie umierać, tylko mieć siły aby śpiewać do końca. Są też inne kwestie, takie jak ułożenie ciała, upadek – na wszystko trzeba wziąć korektę i być w dobrej dyspozycji fizycznej, aby nie zrobić sobie krzywdy. Jak wspominałam lubię ryzyko i czasem stąpam po bardzo cienkiej linie technicznej, jak i emocjonalnej. Robię tak, bo sama wolę usłyszeć emocje niż skupiać się na wysokim C, które nie jest dla mnie celem samym w sobie.

Dokładnie. My również jako widzowie szukamy właśnie tych emocji, po to chodzimy, jeździmy na spektakle, koncerty, żeby coś przeżyć.

– Śpiewamy repertuar, który jest obecny w niektórych przypadkach od 200 lat i wykonywany był już przez setki doskonałych śpiewaków. Nie powinniśmy starać się dorównywać tak wielkim artystom jak Maria Callas czy Joan Sutherland – one miały unikalny głos i temperament i mogły zupełnie inaczej czuć pewne rzeczy. Każdy z nas musi się zastanowić, jak przekonać publiczność do tego, co sam ma do powiedzenia. Choć w pracy operowej ciągle trzeba iść na kompromisy, to na przestrzeni lat uświadomiłam sobie, że tylko wtedy jest się w stanie przekonać publiczność do swojej interpretacji, kiedy jest się autentycznym. To jest dla mnie bardzo ważne, żebym zawsze była prawdziwa, że nie mogę podążać tylko ślepo za pomysłami dyrygenta. Kiedy śpiewamy ensemble w grupie śpiewaków, to oczywiście jesteśmy wówczas jednym teamem, ale w solowych ariach muszę mieć możliwość pokazania swojej osobowości i wrażliwości. Niestety nie wszyscy dyrygenci są jednak w stanie zaufać śpiewakom, dlatego lubię pracować ze sprawdzonymi już ludźmi, którym ufam i z którymi dobrze się rozumiem, wówczas podczas występu pojawia się wręcz magia, pewna eksplozja szczęścia i mamy poczucie, że tworzymy sztukę przez duże S. Muzyka to nie jest matematyka, trzeba dać z siebie dużo więcej niż tylko poprawnie odśpiewać zapisane nuty.

Iwona Sobotka, fot. M. Heller

Bierzesz udział w inscenizowanej wersji „Ein Deutsches Requiem” Brahmsa w Berlinie. Ten projekt objechał już dużą część świata. Przyjedziesz z nim również do Polski?

– Na chwilę obecną nie mam takiej informacji, choć podobno trwają wstępne rozmowy na ten temat. „Human Requiem” bo tak właściwie się nazywa ta inscenizowana wersja, zostało wyróżnione przez New York Timesa jako jedno z najlepszych wydarzeń muzyki klasycznej roku 2016. Pomysłodawcami projektu są Jochen Sandig i jego żona Sasha Waltz, którzy niedawno gościli ze swoim zespołem w Teatrze Wielkim w Warszawie. Oboje są ludźmi bardzo wrażliwymi na muzykę, niemalże natchnionymi. Ja dołączyłam do projektu, po jego berlińskiej premierze, gdy był on już wystawiany już w Europie, Stanach, a nawet w Chinach. W najbliższym czasie projekt będzie pokazywany w Australii, choć tym razem nie będę mogła w nim wziąć udziału ze względu na inne zobowiązania. Projekt ten jest wyjątkowy, gdyż swoją rolę w nim odgrywa również publiczność. Członkowie chóru przemieszani są z publicznością i gdy nagle zaczynają śpiewać, wchodzą w z nią w bliski, a czasem wręcz bezpośredni kontakt. Ludzie są zdezorientowani, a ich reakcje są niesamowite – śmieją się lub wzruszają. To jest niesamowite, bo przez tą interakcję z publicznością każdy spektakl jest inny i stanowi ogromne przeżycie. „Niemieckie Requiem” traktuje o śmierci, ale tak naprawdę mówi nam o celebracji życia, dlatego projekt nazywa się „Human Requiem”. Koncerty zazwyczaj odbywają się w różnego rodzaju halach, kościołach lub innych niecodziennych miejscach. Dodatkowym atutem jest oczywiście wspaniały chór Rundfunkchor Berlin, z którym mam zaszczyt pracować od wielu lat, a którego członkowie śpiewają na tak wysokim poziomie, że czasem niekomfortowo się czuję z nimi jako solistka (śmiech). Mówiąc już zupełnie poważnie, lubię pracować z ludźmi, od których mogę się czegoś nauczyć, którzy są dla mnie inspiracją i mam przy nich poczucie, że nie mogę zejść poniżej pewnego poziomu.

Często ostatnio jesteś w Berlinie, bo przecież brałaś również udział w tamtejszym wznowieniu „Czarodziejskiego fletu” w Komische Oper Berlin.

– Tak, w tym sezonie zadebiutowałem w Komische Oper, w ubiegłym sezonie odbyłam również tournee po Azji z Filharmonią Berlińską pod dyrekcją Sir Simona Rattla, a w najbliższym czasie w planach mam jeszcze udział w światowej premierze opery „A Trip to the Moon” autorstwa amerykańskiego kompozytora Andrew Normana, powstałej na zamówienie Filharmoników Berlińskich i London Symphony Orchestra. Jest to kolejny projekt edukacyjny Filharmonii Berlińskiej w którym mam przyjemność brać udział. Ideą tych projektów jest dzielenie się muzyką z ludźmi o różnym pochodzeniu, wieku i statusie społecznym oraz zachęcenie ich do wspólnego muzykowania. Uwielbiam brać, udział w projektach które niosą ze sobą głębszy sens. Cały projekt przygotowywany jest bardzo profesjonalnie a występy odbywają się w dużej sali berlińskiej Filharmonii transmitowane na cały świat przez Digital Concert Hall.

Podczas przedstawienia jest miejsce na improwizację?

– Tak, zdarzają się sytuacje nie przewidziane i trzeba być cały czas przytomnym i elastycznym w reakcji. Ponieważ Opera jest dziedziną bardzo złożoną a w każdym przedstawieniu bierze udział duża ilość artystów i realizatorów, to sprawy mogą nabrać czasem niespodziewanego biegu.

Iwona Sobotka, fot. M. Heller

Wydajesz się być bardzo spełniona. Co w takim razie jest Twoim marzeniem?

– Moim marzeniem jest właśnie praca z ludźmi, od których mogę się czegoś nauczyć i dalej rozwijać. Jeśli czuję, że dźwigam na sobie ciężar odpowiedzialności za spektakl, to nie jest to komfortowa sytuacja. To nie jest miłe doświadczenie, gdy obsada jest nierówna.

Domyślam się. Jakie są największe trudności związane z wykonywaniem tego zawodu?

– Oczywiście jest on bardzo trudny i związany z ciągłymi podróżami, co zaważa również czasem na jakości wykonania. Nie jesteśmy maszynami i nie jest możliwe, żebyśmy byli codziennie w idealnej formie. Każdy z nas musi mieć również czas na to, aby poćwiczyć, odpocząć, oczyścić głos, móc sobie poradzić z emocjami. Dotykają nas zwyczajne życiowe sytuacje, takie jak śmierć bliskiej osoby i musimy mieć czas na to żeby to przeżyć. Takie doświadczenia wpływają również na dalsze interpretacje kreowanych postaci. Poza karierą zawodową musimy mieć swoje życie prywatne, rodzinne, abyśmy mogli z tego czerpać na scenie. Trzeba znać swoje limity, by nie wypalić się emocjonalnie.

Zdradzisz swoje plany na przyszły sezon?

– Ważnym projektem będzie debiut na festiwalu w Baden – Baden i „Parsifal” Wagnera, do którego zaprosił mnie Sir Simon Rattle. To będzie wersja inscenizowana, podobnie jak „Tosca” z Kristine Opolais, która była wystawiana tam w tym roku. Zaplanowane mam też wznowienia „La Boheme” i „Czarodziejskiego Fletu”, oraz różne nowe projekty, nad którymi pracuje mój menadżer. Wygląda to tak, że z największymi teatrami i orkiestrami ustala się terminy z 3-letnim wyprzedzeniem, a czasem pewne rzeczy wpadają w ostatniej chwili. Czasami nagle pojawia się propozycja nawet bardziej interesująca pod względem muzycznym od tego, co jest już zaplanowane w kalendarzu a niestety trzeba ją odrzucić. Tak było niedawno gdy zadzwoniono do mnie z Norymbergii z prośbą o zastępstwo w roli Roksany w „Królu Rogerze” Szymanowskiego. Musiałam odmówić pomimo, że Szymanowski jest moją wielką miłością.

Iwona Sobotka, fot. M. Heller

Tak, wydałaś przecież płyty z jego muzyką.

– Mam w swoim dorobku kilka albumów z kompozycjami Szymanowskiego. Ostatnio śpiewałam również jego pieśni na Festiwalu Muzyki Polskiej w Barcelonie, które zostały bardzo dobrze przyjęte przez hiszpańską publiczność. Zawsze staram się w moim kalendarzu znaleźć czas na projekty z muzyką polską. Chociażby III Symfonię Góreckiego tylko w tym sezonie wykonywałam wielokrotnie.

Rozmawiałyśmy wcześniej o artystach starszej daty. Czy wśród tych współczesnych są tacy, których podziwiasz?

– Jestem fanką Renee Fleming, to jedna z gwiazd, która potrafiła mnie wzruszyć na koncercie do tego stopnia, że się popłakałam. To było dokładnie to, czego potrzebuję. Pewnie z racji choroby zawodowej jestem bardziej krytyczna niż normalna publiczność, ale mimo to czuję potrzebę chodzenia na koncerty, bywania w teatrze. Są to nie tylko wydarzenia operowe, ale też jazz, kino, inspirują mnie artyści różnych dziedzin. Jest dla mnie ważne, aby również coś przeżyć, odkryć w sobie coś jako widz. Berlin jest właśnie takim niesamowitym miastem, w którym ciągle coś się dzieje, a oferta kulturalna jest przebogata. Staram się też wspierać znajomych polskich artystów, którzy występują w teatrach na całym świecie. Zawsze gdy mam okazję, wybieram się na ich występy.

Iwona Sobotka, fot. M. Heller

Często wasze drogi się krzyżują na świecie?

– Tak, mam sporo przyjaciół i znajomych z branży, z którymi pozostaję w kontakcie. Mieszkając na co dzień w Barcelonie, często widuję wielu z nich na scenie Gran Teatro del Liceu, gdzie praktycznie w każdej produkcji są artyści których znam z innych projektów. Niedawno spotkałam tam naszą wielką polską śpiewaczkę Panią Ewę Podleś, która w Barcelonie od wielu lat ma swoją wierną publikę, a każdy jej występ jest bardzo wyczekiwany. Czuję olbrzymi respekt i szacunek, bo jej każda rola jest tak dopracowana, ze gdy wychodzi na scenę, to przykuwa uwagę tak, że patrzy się tylko na nią.

Bardzo żałuję, że nie widziałam tego przedstawienia. Tymczasem życzę Ci powodzenia w Berlinie i czasu na korzystanie z uroków miasta!

– Dziękuję bardzo.

O autorze